Do tej książki przyciągała mnie jakaś dziwna magia. Najpierw wydawało mi się, że okładka do mnie mówi i przyzywa dłonią z ilustracji, potem, że oryginalny tytuł rezonuje jakimś dziwnym światłem. Wzbraniałam się przed czytaniem od 2013 roku, kiedy to powieść miała swoją premierę. Aż do teraz. W końcu postanowiłam przestać walczyć. Nie było więc odwrotu i rozpoczęłam lekturę. A później były tylko słowiańskie stwory, przerażające widma, mnóstwo zabobonów i ona... Teofila Słaboniowa, która nie bała się ruszyć z odsieczą. I diabli wiedzą (choć w tej sytuacji może to zbyt adekwatne określenie) kto kazał mi czytać; stara Słaboniowa czy Spiekładuchy.
I pocóż te z Piekła duchy?
[...]
Niechaj przyjdą na podsłuchy,
na Wesele, gdzie muzyka...
[...]
Muzyka ich chwilę popieści;
duch taki chwilę przystanie,
a potem, jako dym, znika.
S. Wyspiański, Wesele
Teofila Słaboń mieszka we wsi Capówka niedaleko Chmielowa. Poznajemy ją jako niemal siedemdziesięcioletnią kobietę, wdowę po Henryku, jak mówi starszyzna; kobietę wciąż na fleku. Mieszka sama w niewielkim gospodarstwie i radzi sobie doskonale. We wsi uważana jest za zielarkę, szeptuchę lub wiedźmę. Większość mieszkańców uważa, że kobieta potrafi rzucać uroki. Mówią, że jak źle spojrzy na człowieka, to on zapada na tajemniczą chorobę, kury przestają się nieść, a mleko w kanach od tego spojrzenia kiśnie w mgnieniu oka. Ale, jak na horyzoncie pojawiają się nadprzyrodzone moce i mary, to pędzą przez wieś do jej gospodarstwa gotowi na wszystko, byleby się strachów pozbyć. A Słaboniowa nie odmawia nigdy, bowiem ma na tym świecie dług do spłacenia i odpokutowanie swoich win.
Pierwsze kilka historii to okres głębokiego PRLu, w którym zabobony i wiara w gusła, mimo wielkiej wiary w Boga – mają się dobrze. Ludzie wierzą, że niektóre rzeczy dziejące się w ich rodzinach albo wokół ich zagród, nie są dziełem przypadku, a sił nieczystych nawiedzających ziemie chmielowskie ze sobie tylko znanego powodu. Zawsze w takim przypadku ludzie pędzą do starej, samotnej baby, bo jak wiadomo; jak trwoga, to do Bo... to znaczy do Słaboniowej.
Każde opowiadanie poświęcone jest jakiemuś słowiańskiemu stworowi. A to Słaboniowa musi walczyć, a właściwie przechytrzyć samego króla najgłębszych piekieł (osobnika obdarzonego wyjątkową hucią), a to z Kaukiem, który z daleka wygląda na niewinne, małe dziecko, a z bliska okazuje się być pomarszczonym starcem, próbującym zmusić młodą dziewczynę do samobójstwa. Musi walczyć z południcą, kikimorą, zmorą, pertraktować z prawdziwą czarownicą oraz uwolnić wieś od mordów spowodowanych przez młodego strzygonia, czy też wąpierza/wampira.
W powieść wkrada się również delikatny wątek kryminalny, w rozwiązaniu którego pomaga właśnie Słaboniowa, a zawdzięcza to swoim niezwykłym zdolnościom i jest w stanie pomóc we wskazaniu sprawcy zbrodni. Pomaga też w poszukiwaniach zaginionej dziewczyny i w odnalezieniu skradzionych we wsi rzeczy.
Powieść składa się z kilku osobnych opowiadań, które przenikają się wzajemnie i tworzą zgrabną całość. Wątki pięknie się zazębiają i pozornie nie związane ze sobą historie, koniec końców wyjaśniają wszystko z nawiązką.
Książka napisana jest w dość oryginalny sposób. Piękne, literackie opisy, pełne cudownych i wyszukanych słów, mieszają się z wiejskim dialektem, którym posługują się mieszkańcy Capówki. Dialogi wspaniale oddają klimat małych, przaśnych miejscowości gdzie diabeł mówi dobranoc, a ksiądz co niedziela wzywa na nabożeństwo.
Stara Słaboniowa i Spiekładuchy to arcyciekawa opowieść o wierzeniach w słowiańskie gusła, zabobony i walce ze złem. Czasem przeraża do szpiku kości, a czasem, za sprawą kuriozalnych zbiegów okoliczności rozbawia do rozpuku. Koniec utworu jest wzruszający i nieprzewidywalny. Przecież kobieta nie jest wieczna i w końcu po nią przyjdzie śmierć, musi więc się poddać i zostawić swoje ukochane gospodarstwo.
Polecam najgoręcej!
Komentarze
Prześlij komentarz