Baju,
baju, bajka...
Wszystkie
dzieci wiedzą o tym, że krasnoludki to małe
dzielne
skrzaty,
które pracują w nocy i pomagają ludziom. Ale
czy wiecie, że jest miasto, w którym krasnale żyją i mają się
dobrze? Nie? No to spieszę z pomocą. Otóż krasnale mieszkają we
Wrocławiu, pięknym mieście położonym na Dolnym Śląsku. Mieszka
tam pewien mały chłopiec, który przeżył niezwykłą przygodę.
Mam
10 lat i na imię mi Cyryl. Mieszkam z mamą w dzielnicy Psie Pole we
Wrocławiu, w starych koszarach wojskowych. Mój tato był porucznikiem w
wojsku, ale zginął na misji i zostaliśmy z mamą we dwoje. Mam
rude włosy i piegowaty nos. Nie przeszkadza mi to jednak, bo mama
mówi, że dzięki temu jestem wyjątkowy. Chodzę do szkoły na
naszym osiedlu i mam wielu przyjaciół. W naszym bloku mieszkają
ludzie, którym często pomagam. Czasem pomagam sąsiadce z
dołu, wyprowadzam psa pana Kazimierza lub przytrzymuję ciężkie
drzwi od klatki, żeby Pani Krysia mogła swobodnie wejść wraz ze
swoimi rozkrzyczanymi bliźniakami. Lubię pomagać. Nauczyła mnie
tego mama.
Nasz
blok nie różniłby się od innych, gdyby nie to, że pewnego razu
odkryłem przypadkiem pewną kryjówkę...
Codziennie
rano, w drodze do szkoły wynoszę śmieci. Żeby dojść do zsypu
muszę przejść obok klombu, o który sąsiadki dbają od pierwszych
dni wiosny do późnej jesieni. Zazwyczaj omijałem go szerokim
łukiem, ale w pewien deszczowy wtorek przebiegałem tuż obok niego,
żeby nie wdepnąć w kałużę. Nie zauważyłem kamienia
wystającego spod liści paproci, potknąłem się i z głośnym
chlapnięciem wylądowałem na chodniku, boleśnie drapiąc kolana.
Przez to, że upadłem, z kieszeni wypadł mi mój otoczak, który od
kilku lat przynosił mi szczęście. Masując obolałe miejsca
spojrzałem na małą skałę i sięgnąłem po mój talizman. Moim
oczom ukazał się dziwny widok. Kamlot, który był sprawcą mego
upadku przesuwał się w stronę paproci. Pokręciłem głową,
sądząc, że mi się przewidziało, ale ten nadal się
przemieszczał. Podszedłem bliżej, odchyliłem drobne listki i mym
oczom ukazał się niecodzienny widok. Małe, krótkie rączki z
zakrzywionymi i żółtymi paznokciami trzymały haczyk, którym
przesuwały w swoją stronę kamień. Zaciekawiony tym niecodziennym
zjawiskiem zajrzałem pod liście i przerażony natychmiast
odskoczyłem. Pod dorodną paprocią leżał na brzuchu mały
człowieczek. Zobaczyłem okrągłą buzię, upstrzone czerwonymi
plamami policzki i wielkie brązowe oczy, które skupione były na
haczyku przesuwającym maleńki głaz.
-
Do stu tysięcy pszczelich trutni! Przesuń się wreszcie - rzekł do
siebie człowieczek, po czym zapierając się nogami zarzucił
narzędziem jak wędką i przesunął kamień w swoją stronę.
Wysiłek był tak duży, że jegomość puścił głośnego bąka, a
łata znajdująca się na jego spodniach zawiała niczym flaga.
Zaśmiałem się serdecznie, ale w tym momencie zdradziłem swoją
obecność. Człowieczek spojrzał na mnie ze strachem i z głośnym:
- Och! - zniknął mi z oczu.
-
Hej! Poczekaj, nie chciałem cię przestraszyć. Przepraszam -
niestety moje krzyki na nic się zdały, a po tajemniczym jegomościu
nie było śladu. Nagle zniknął mi z oczu. Zrezygnowany wszedłem
na trzecie piętro do mieszkania i po zmianie ubrań na suche,
wymaszerowałem do szkoły.
W
czasie lekcji nie mogłem się skupić. Wciąż myślałem o porannej
przygodzie o prawdziwości której świadczyły zdarte kolana.
Wracając
do domu, zezowałem na klomb, który od rana wzbudzał moją
ciekawość. Niestety nic nie wskazywało na to, że działo się tam
coś ciekawego. Wyglądał jak zwykle. Kwiaty, liście łopianu i
drobne liście paproci.
To
dziwne wydarzenie nie pozwoliło mi w nocy zmrużyć oka. Podszedłem
do okna i spojrzałem w dół. Uśpiony i ciemny parking nie
wyróżniał się niczym szczególnym, a kępa roślin była tylko
małym, czarnym punktem.
Następnego
dnia, jak co rano, wyruszyłem do szkoły, taszcząc za sobą worek
pełen śmieci. Zerknąłem z nadzieją na zielone liście, ale nie
zauważając niczego ciekawego, wzruszyłem tylko ramionami i
odszedłem wypełnić swoje szkolne obowiązki.
Dni
mijały leniwie, a ja powoli zapominałem o dziwnym, wtorkowym
wydarzeniu. W sobotę wieczorem kiedy zasypiałem, usłyszałem
cichy głosik.
-
Zajrzyj rano pod paproć. Jesteś naszą ostatnią deską ratunku.
Usiadłem prędko i rozejrzałem się po pokoju, ale nikogo w nim nie
było. Do rana nie zmrużyłem oka. Gdy tylko pierwsze promienie
majowego słońca zajrzały do okna, ubrałem się szybko i omijając
co drugi stopień, wypadłem na zewnątrz. Powietrze było rześkie i
przyjemne.
Z
ciekawością podszedłem do zielonej, bujnej rośliny i po
odchyleniu jej gałęzi, zobaczyłem żółto-rdzawe zawiniątko
przewiązane źdźbłem trawy. Drżącymi dłońmi rozwiązałem
rulonik. Zawiniątkiem okazały się być posklejane ze sobą
wysuszone liście malw. Widniała na nich wiadomość naniesiona
zielonym tuszem.
"Drogi
Cyrylu.
Jestem
krasnalem. Piszę do Ciebie jako dowódca naszej małej ferajny.
Obserwowałem Cię od kilku dni,
drżąc
o nasz los.
Okazałeś
się lojalny i nikomu nic nie powiedziałeś.
Posiadasz
pewien cenny dar, zwany życzliwością, który jest nam bardzo
potrzebny.
Jeżeli
chcesz nam pomóc, to w nocy, kiedy księżycowy rogal będzie
najwyżej,
obejdź klomb dwa razy w lewo i raz w prawo, cały czas
powtarzając:
-
Harragrum, harragrum, harragrum.
Spotkam
się z Tobą osobiście.
Papa
Krasnal
P.S.
Nie martw się o mamę. Nawet nie zauważy Twojej nieobecności.
Będzie mocno spała."
Przez
kilka kolejnych dni, obserwowałem niebo. Kiedy księżyc przybrał
kształt rogala, ubrałem się ciepło i cicho wymknąłem się z
domu.
Stanąłem
przed kępą roślin i ściskając w dłoni tajemniczy list, zacząłem
je okrążać, szepcząc do siebie słowa:
-
harragrum, harragrum, harragrum.
W
trakcie trzeciego okrążania roślin, zaczęło się dziać coś
dziwnego. Paprocie i łopian wyskoczyły ze swych stanowisk wprost na
mnie. Oplotły mnie swymi liśćmi i siłą małych gałązek
popychały w stronę jamy, którą dopiero zauważyłem. Nie miałem
czasu na zastanowienie, bo rośliny wciągnęły mnie pod ziemię.
Spadałem w dół kilka sekund i krzyczałem głośno, aż do
momentu, kiedy plecami uderzyłem w coś miękkiego i puchowego.
Otworzyłem oczy i zauważyłem, że leżę na czyimś łóżku, a
raczej na puchowej pierzynie. Po chwili dostrzegłem trzy dziwne,
pochylające się nade mną postacie. Jedną z nich był tajemniczy
człowieczek w podartych portkach. Pozostali dwaj wyglądali jeszcze
ciekawiej. Najstarszy z całej trójki miał biało-szarą,
poszarpaną brodę, dziurawą czapkę w kształcie skarpety i bystre
spojrzenie orzechowych oczu. Trzeci natomiast, miał szczeciniaste,
czarne jak węgiel włosy, lazurowe oczy i okrągły czerwonawy nos,
przy czym posturą przypominał piłkę. Był pucołowaty i
uśmiechnięty. W przeciwieństwie do pozostałej dwójki, zamiast
czapki nosił kaszkiet w kratkę.
-
Witaj Cyrylu - rzekł najstarszy - Jestem Papa Krasnal. Czekaliśmy
na ciebie.
Rozejrzałem
się po dziwnym pomieszczeniu i zrozumiałem, że pełni ono funkcję
podziemnego domu. W wydrążonej w ziemi dziupli, znajdowały się
trzy drewniane łóżka, pokryte starymi, zacerowanymi pledami. W
środku umieszczono palenisko, w którym wesoło trzaskał ogień, a
nad nim zawieszono garnek, spod pokrywki którego wydobywał się
przyjemny zapach gotowanej strawy.
Z
rozmyślań wyrwał mnie głos Papy Krasnala.
-
Nie obawiaj się nas. Jak już wiesz, jesteśmy krasnalami. Jeżeli
pozwolisz, opowiem ci naszą historię. Najpierw jednak napijesz się
mleka i zjesz gulaszu z korzonków, który przygotowali Karczmek i
Gapućka.
Podziękowałem
grzecznie i zasiadłem wraz z trzema krasnalami do stołu, a w czasie
posiłku Papa Krasnal zaczął swoją opowieść.
-
Pojawiliśmy się na ziemiach wrocławskich jako pierwsze
krasnoludki. Zaraz po nas zjawiła się reszta kamratów. Długo
zastanawiałem się skąd się tutaj wzięliśmy i po wielu latach
obserwacji doszedłem do wniosku, że Wrocław przyciągnął nas
swoją wielką mocą. Każdy nowy krasnal pojawiał się w momencie,
kiedy jakiś mieszkaniec potrzebował jego pomocy. Przez wieki
żyliśmy w zgodzie z ludźmi, pomagając w uprawie roli, gromadzeniu
zapasów i pilnowaniu domostw. Trwało to do czasu, kiedy nad
Wrocławiem zawisła gęsta, szara mgła. Otaczała okoliczne pola i
lasy, wkradała się do domostw i przenikała do szpiku kości. Na
wrocławskim wzgórzu Kota zawisła na rok. Kiedy wreszcie ustąpiła,
oczom ludzi okazała się przepowiednia, ułożona z połamanych
gałęzi sosen. W tym momencie Papa Krasnal wstrzymał oddech, wstał
od stołu i pochylił się nad starym drewnianym pudłem. Pogrzebał
w nim przez chwilę, a kiedy znalazł czego szukał, zasępił się i
podał mi zwój, na którym były wypisane takie oto słowa:
"Ród
wrocławski potężny jest i niezwyciężony,
sercem
jego krasnoludzki lud.
Kiedy
zabraknie życzliwości i miłości,
jeden
krasnal zamieniać się będzie w mosiężną figurkę
i
tam gdzie pomagał, jego mały posążek czuwać będzie."
Podniosłem
głowę i spojrzałem na Papę. W jego oczach lśniły łzy.
-
Widzisz, Cyrylu - rzekł. Zostaliśmy tutaj tylko we trzech. Ludzie z
biegiem lat zaczęli gnuśnieć. Zwykła uprzejmość i życzliwość
odeszła w zapomnienie. Musieliśmy patrzeć jak nasi przyjaciele
znikają, a potem pojawiają się w różnych punktach miasta jako
posągi.
-
Ale jak to się stało, że ocaleliście? Czy grozi wam jakieś
niebezpieczeństwo? - zapytałem.
-
I w tym przypadku mam pewną teorię. Ja nie przynależałem do
żadnej rodziny. Od czasu do czasu pojawiałem się w tym czy innym
gospodarstwie i doglądałem moich małych towarzyszy, sprawdzając
czy dobrze wykonują swoją pracę. Karczmek, na przykład był
przypisany do kobiety, która była właścicielką gospody. Była to
zacna osoba o gołębim sercu. Karczmek pomagał jej w prowadzeniu
interesu. Gotował i robił zapasy na zimę. Kiedy kobieta umarła,
odnalazł mnie i zapytał czy może się do mnie przyłączyć.
-
A Gapućka? - dopytywałem - co z nim?
-
No cóż. Tutaj historia jest inna i bardziej zawiła. Gapućka jest
jedynym znanym mi krasnoludkiem, który nie znalazł sobie rodziny.
Był taki gapowaty i pechowy, że nikt nie chciał go przygarnąć.
Nawet zwykłe czynności sprawiały mu kłopot. Potrafił na przykład
wylać całe wiadro świeżego mleka, bo zagapił się na bawiące
się ze sobą koty. Zająłem się i nim. Od wielu lat się ukrywamy.
Boimy się ludzi. Nie wiemy jak zachowaliby się, gdyby dowiedzieli
się o naszym istnieniu.
-
W takim razie, do czego ja jestem wam potrzebny? - zapytałem.
-
Nie powiedzieliśmy ci o drugiej części przepowiedni - wtrącił
Karczmek.
Zdziwiony
spojrzałem na krasnoludki i czekałem.
-
Ty masz klucz do przepowiedni, chłopcze - powiedział Papa.
-
Ja? - zdziwiłem się. Przecież ja was nawet nie znam. Jak mogę
mieć coś wspólnego z przepowiednią krasnoludzką skoro pierwszy
raz o tym słyszę? Nie jestem nawet pewien, czy mi się to nie śni
- wykrzyknąłem.
-
Czy masz ze sobą swój największy skarb Cyrylu? - zapytał Gapućka.
-
Tak, ale skąd właściwie o nim wiecie?
-
Cyrylu - odparł Karczmek - znalazłeś ten kamień w piaskownicy,
kiedy miałeś 5 lat, prawda? - Popatrzył na mnie, a ja pomachałem
twierdząco głową.To my go tam wrzuciliśmy. Wiedzieliśmy, że
znajdzie odpowiednią osobę.
-
Połóż kamień na stole, chłopcze - rzekł najstarszy krasnal -
Gapućko, wyjmij spod twojego łóżka brzozowy konar.
Krasnal
wstał i dziarskim krokiem ruszył w kierunku łóżka. Pochylił się
i zaczął wyciągać spod niego różne przedmioty. Starą, połamaną
szczotkę do włosów. Dziwną kulkę, która wyglądała jak
zlepione ze sobą, gumy do żucia. Buty, garnki i kółka. Nagle
wypiął się i wyciągając gałąź, naciągnął materiał na
spodniach, aż trzasnął w miejscu cerowania. Krztusząc się ze
śmiechu i ciągnąc kawałek brzozy, podszedł do stołu.
-
Pokaż mu Papo - powiedział - po czym odwrócił się, zdjął
podarte spodnie, usiadł na krześle i zaczął cerować dziurę.
Drogi
chłopcze - odezwał się senior - ten oto konar znalazłem przed
moją jamą. Zostawiła go biała, orzeźwiająca mgła i wierzę, że
znajdziemy w niej cenne wskazówki.
Papa
wstał, wziął mój szczęśliwy kamień, obrócił go trzykrotnie i
zaczął mamrotać coś pod nosem, co brzmiało mniej więcej tak:
"Brzozo,
drzewo któreś było moje,
otwórz
serca swego znoje."
I
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki biała kora otworzyła
się jak wieko kufra, ukazując płaskie wgłębienie, do którego
idealnie pasował mój kamień. Krasnoludek umieścił go w brzozie,
po czym rzekł:
"Masz
już to, czego potrzebowałaś,
teraz
oddaj to, czego nie chciałaś."
Po
chwili usłyszałem dźwięk łamiącego się drewna. W miejscu
złamania leżał kłębek złotej wełny i znajomy już papier
malwowy, na którym znajdowała się kolejna część przepowiedni.
"Płomiennowłosy
chłopak wybawi wrocławski lud od złego,
a
od tej poryw legendach brzmieć będzie imię jego."
Spojrzałem
zdezorientowany na trójkę krasnali, spodziewając się śmiechu i
serdecznego klepania po plecach.
-
To żart, prawda? - zapytałem.
-
Niestety chłopcze. W tobie cała nadzieja.
Papa
wskazał mi miejsce na krześle, a sam podszedł do kufra i wyciągnął
z niego wielką księgę. Położył ją na stole i rzekł.
-
To są moje zapiski. Z docierających do mnie informacji
wywnioskowałem, że istnieje możliwość obudzenia naszych
przyjaciół. Kiedyś uratowałem skowronka od śmierci. Złamał
sobie skrzydełko, a kiedy Gapućka przyniósł go do naszej jamy,
natychmiast rozpocząłem leczenie. Wdzięczny ptak opowiedział mi,
że fruwał nad Wrocławiem i słyszał jak mgła szeptała do
siebie, że kiedyś krasnoludki się obudzą, a kiedy przepowiednia
się dopełni zła mgła zniknie - powiedział.
-
W tym momencie, Cyrylu, zaczyna się twoja praca. Czeka cię piesza
wędrówka po ulicach Wrocławia. Twoim zadaniem będzie obudzenie
krasnoludków. Wiem, że nasi przyjaciele nie będą żyli jak
przedtem, ale chciałbym, abyś im przekazał, aby w nocy budzili się
do życia i strzegli swoich budynków i skwerów przed złem, by w
ciągu dnia przybierać formę posągu - to powiedziawszy, krasnal
opadł na krzesło.
-
Papo - zacząłem - ale jak mam to zrobić?
-
Zanim ta noc dotrze do świtu - oznajmił krasnal - ty musisz
ukończyć zadanie i obudzić tyle krasnoludków ile się da. Musisz
wiedzieć, że zła mgła na pewno będzie próbowała pokrzyżować
ci szyki. Pójdzie z tobą Gapućka. Dostaniesz plecak, w którym
znajdziesz najpotrzebniejsze rzeczy oraz kłębek złotej wełny,
który wskaże ci drogę. A teraz drogi chłopcze, czas na ciebie. Do
zobaczenia o świcie.
Nim
zdążyłem zadać jakieś pytanie, poczułem, że zaczyna mi wirować
w głowie i nagle znalazłem się przed klombem patrząc na coś
neonowo-zielonego. Po chwili zorientowałem się, że to Gapućka
ubrał płaszcz w tym kolorze, stoi przede mną dumny i gotowy do
drogi.
-
Nie bój się młody – powiedział śliniąc się jak mops -
ubrałem się tak, bo to ostatni krzyk mody, a sam wiesz, że jak
obudzimy jakąś krasnoludzką dziewczynę, to będę wyglądał tak
wyjątkowo, że się we mnie zakocha od pierwszego wejrzenia - to
powiedziawszy uśmiechnął się szeroko, zasalutował i runął jak
długi na ziemię, bo płaszcz zaplątał mu się pomiędzy nogami.
-
Ech, Gapućko - rzuciłem - ruszajmy, bo nie wiem od czego zacząć.
W
tym momencie na miasto pogrążone we śnie zaczęła spływać
szara, ciężka mgła. Otoczyła nas swoimi wilgotnymi mackami, aż
zadrżeliśmy z zimna. Szczelniej otuliłem się kurtką a w jej
kieszeni poczułem miłe ciepło. To złota włóczka je wydzielała.
Kiedy jej dotknąłem, zaczęła podskakiwać jakby chciała
wyskoczyć z kieszeni.
-
Jak jej zaraz nie wypuścisz młody, to ci kieszeń rozerwie -
odezwał się mój towarzysz, pogryzając czerwone jabłko.
Posłuchałem
go i złoty kłębek wyskoczył, odbijając się od chodnika.
Zakręcił się, zawirował wokół mojej nogi, po czym rozwinął
cienką nitkę, która wpadła mi w dłoń. Kłębek wyskoczył do
przodu, a ja i Gapućka podążyliśmy za nim.
Nie
widziałem nic, prócz migoczącego, złotego punktu, który raz po
raz pojawiał się w gęstniejącej coraz bardziej mgle. Za mną
wlókł się krasnal, przewracając się co chwilę i mamrocząc pod
nosem przekleństwa.
-
A niech to! - krzyknął - na złamane skrzydło nietoperza! - Jak
tak dalej pójdzie, to będę wracał na boso. Moje trzewiki rozdarły
się jak żaba w stawie!
Uśmiechnąłem
się szczerze i pomyślałem, że to przesympatyczna osoba, z którą
mógłbym się zaprzyjaźnić.
Złota
włóczka nadal wskazywała nam drogę. Lawirowała między uliczkami
podskakując radośnie. Zacząłem rozpoznawać budynki. Wydawało mi
się, że to wrocławski rynek. Nagle kłębek zatoczył koło i
zaczął podskakiwać w jednym miejscu. Okazało się , że skacze po
kapturze mosiężnej figury. Był to posążek krasnala Halabardnika,
czyli strażnika rynku wrocławskiego. Mieniąca się włóczka tak
intensywnie skakała po krasnoludzkiej czapie, że ta z jękiem
odpadła, ukazując gołą głowę, na której leżała mała kartka
z tą oto treścią:
"Nim
kur zapieje, piegowaty chłopcze,
ty
ulice zwiedzaj i sprawuj się dobrze,
życzliwością
obdaruj każdego krasnala,
a
człowiek okazaną dobrocią obudzi je z dala."
-
Gapućko - zapytałem - my naprawdę musimy znaleźć wszystkie
krasnale przed świtem? Przecież to się nie uda!
-
Nie gadaj tyle młody, tylko ruszaj – powiedział krasnal, po czym
rąbnął głową w latarnię. - Myślę, że musimy szybko odnaleźć
twoich kamratów, bo skończymy u Papy Krasnala na leczeniu twoich
guzów..
Wiedziałem
już co robić. Wyrzuciłem w górę złoty kłębek i chwyciłem
cienką nitkę. Złota kulka podskoczyła kilka razy i ruszyła do
przodu. W mgle ledwo zauważałem tabliczki z nazwami ulic.
Przebiegliśmy przez Przejście Żelaźnicze, Kurzy Targ,później
ulicą Szewską i Wita Stwosza. Widoczność była bardzo słaba.
Ledwo dostrzegałem złoty punkt, a o obecności Gapućki świadczył
jedynie jego przyspieszony oddech i odgłos klapiących butów.
Brnęliśmy
tak w tej wilgotnej szarości, aż dotarliśmy do jakiegoś krasnala.
Stanąłem przy nim i powiedziałem do mojego towarzysza.
-
I co teraz? Jak mam go obudzić?
Gapućka
wzruszył ramionami, podrapał się po głowie i rzekł. - Nie wiem,
przyjacielu.
Wtem
usłyszeliśmy szept. Był dziwny. Jakby ktoś stał bardzo daleko i
krzyczał.
-
Bądź sobą, Cyrylu. Okaż życzliwość.
Gapućka
wybałuszył oczy, wyszczerzył do mnie zęby i powiedział:
-
To dobra mgła już tu jest. Czeka. Do dzieła młody! - zachęcił.
Prowadzony
własnym instynktem dotknąłem czapki krasnoludka i szepnąłem -
Cześć.
Nagle,
od stóp po czubek głowy krasnal zalśnił perłowym blaskiem, ale
się nie poruszył.
To
chyba wystarczy - rzekł Gapućka - chodźmy, mamy niewiele czasu.
Było
szaro i smutno. Mgła osadzała na ubraniu i włosach wilgotne
krople. Byliśmy zziębnięci, ale zdeterminowani. W pewnej chwili
zorientowałem się, że od dłuższego czasu nie dotarliśmy do
żadnego krasnala.
-
Gapućko, czy my zabłądziliśmy? - zapytałem - spójrz co robi
włóczka. Krasnal spojrzał na kłębek, który kręcił się wokół
własnej osi.
-
Ona nie wie gdzie jest - szepnął - poczekaj, mam pomysł. Podaj mi
twój plecak.
-
Zupełnie o nim zapomniałem - odparłem - myślisz, że znajdziemy w
nim coś, co pomoże nam w poszukiwaniach?
-
Jestem tego tak pewien, jak tego, że na śniadanie zjem budyń z
musem jabłkowym przygotowany przez Karczmka - powiedział i aż
zamruczał na myśl o jedzeniu.
Grzebał
przez chwilę w plecaku, po czym z triumfalnym uśmiechem wyciągnął
maleńkie pudełeczko. Dmuchnął w nie trzy razy. Przekręcił
wieczkiem raz w prawo i dwa razy w lewo. Otworzyło się z cichym
kliknięciem, a z jego wnętrza wystrzelił kilkucentymetrowy
szpikulec. Spojrzałem na mojego towarzysza , ale on spokojnie
podniósł włóczkę, chwycił złotą nitkę i przeciągnął
przeciągnął przez oczko, które dopiero zauważyłem. Zawiązał
delikatnie nitkę, podał mi kłębek i kazał znów wyrzucić w
górę. Włóczka przestała się kręcić i ponownie zaczęła
wskazywać drogę.
-
Właściwie co to za urządzenie? - zapytałem.
-
To igła znaleziona przez Papę w stogu siana. Działa jak kompas i
zawsze odnajduje cel - odpowiedział.
Dzięki
niej udało nam się odnaleźć kilkanaście figurek. Uśmiechałem
się szeroko, kiedy lśniły jak małe latarnie.
Mgła
nie dawała za wygraną. Po kilku udanych próbach budzenia krasnali,
znów pojawił się problem. Tym razem zaskoczyła nas, zsyłając
tak ciemne opary, że zdezorientowani stanęliśmy w miejscu. Wokół
nas stworzył się szaro-brudny wir, kręcący się jak małe
tornado. Nie zdołaliśmy utrzymać się na nogach i porwani przez
potężną siłę wystrzeliliśmy w górę. Krzyczeliśmy bardzo
głośno. Słyszałem tylko fragmenty przekleństw Gapućki.
-
Ty... jędzowata... ogniem cię postraszę...
Nim
usłyszałem ostatnie słowo, uderzyliśmy o ziemię. Rąbnąłem na
nią z całej siły, a sekundę później wylądował na mnie Gapućka
i jego rozwalony but.
-
Zejdź ze mnie krasnalu - sapnąłem z wysiłkiem.
-
Ojojoj, moje buty! No i klops. Będę musiał iść na boso -
powiedział.
-
Interesują cię buty, a ja oddychać nie mogę, bo siedzisz na moim
brzuchu! - krzyknąłem.
-
Aj, przepraszam młody - bąkając przeprosiny, usiadł koło mnie i
zaczął majstrować coś przy cholewce.
Wymacałem
palcami kępy trawy. Słyszałem szum rzeki. Oszacowałem, że
wyrzuciło nas gdzieś przy brzegu Odry.
-
Gapućko, gdzie plecak? - krzyknąłem spanikowany - mamy jeszcze
tyle do zrobienia, a świt już niedługo. Gdzie on wylądował? Musi
gdzieś tutaj być. Po chwili poszukiwań znalazłem.
-
Czego mam szukać? - zastanawiałem się głośno.
Włożyłem
rękę do plecaka i natknąłem się na coś okrągłego. Coś co
miało szprychy. Wyciągnąłem kółko z plecaka i załamałem ręce.
-
To nam nie pomoże wrócić do miasta, to koniec - powiedziałem.
Gapućka
popatrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, uniósł brwi, aż
czapka opadła mu na oczy i wyciągnął rękę po kółko.
Niezdarnie poprawił czapkę, obejrzał przedmiot dokładnie, po czym
palcem wskazującym przycisnął mały wentylek.
Zgrzytnęło,
huknęło i naszym oczom ukazała się podniszczona hulajnoga.
-
Zastanawiałem się, gdzie ja ją schowałem - powiedział krasnal
drapiąc się po brodzie - no dalej Cyrylu, ładuj się na moją
strzałę. W drogę!
Umocowaliśmy
pudełko z igłą na kierownicy. Ponownie wyrzuciliśmy kłębek,
który natychmiast obrał dobry kurs.
-
Trzymaj się młody, podkręciłem to cacko i śmiga jak rakieta - to
mówiąc Gapućka odepchnął się mocno i hulajnoga wystartowała.
Pędziliśmy przed siebie w gęstej mgle. Po kilku minutach
szaleńczej jazdy coś zaczęło wydzielać nieprzyjemny zapach. Spod
małych kółek leciały iskry, a pojazd drżał. Spanikowany
krzyknąłem do krasnala, że ma się zatrzymać, ale ten nagle
zaczął wydzierać się na całe gardło.
-
Aaaaaaaaaaaa! Nie zamontowałem hamulców. Trzymaj się młody!
Pomyślałem,
że ta wyprawa skończy się wieloma siniakami i obiciami. Nagle
hulajnoga stanęła w miejscu, a my wystrzeliliśmy niczym pociski i
wylądowaliśmy w starym koszu na śmieci. Tym razem to ja upadłem
na krasnala, ale twarzą lądując na jego brudnej stopie.
-
Bleeeee - jęknąłem - wydostańmy się stąd jak najszybciej. Ależ
z ciebie konstruktor, nie ma co! Dobrze, że żyjemy.
-
Nie gadaj tyle młody, spójrz! - powiedział Gapućka.
Wydawało
mi się, że znam to miejsce.
-
To chyba ulica Teatralna. Zobacz Gapućko, to krasnale fontanniane.
Szybko! Jest ich aż siedem - Ze szczęścia uściskałem mojego
towarzysza, po czym zająłem się krasnalami.
Ruszyliśmy
dalej błądząc we mgle. Włóczka dzielnie wskazywała nam drogę.
Każdy odnaleziony przez nas mosiężny krasnal został przeze mnie
pogłaskany, połaskotany lub klepnięty dziarsko w ramię. Za każdym
razem emanował światłem, a ja uradowany kontynuowałem
poszukiwania. Im bliżej było do świtu i im więcej krasnoludków
budziłem, tym zła mgła podchodziła coraz wyżej i wyżej. Ciemna,
szara, gęsta masa ustępowała białej, czystej i orzeźwiającej,
majowej mgle, która niosła nadzieję.
Promienie słońca powitały nas niedaleko mojego bloku. Gapućka
człapał tuż za mną, raz po raz schylając się po jakiś
przedmiot leżący na ziemi. Brał go w swoje małe rączki, pocierał
i chował do kieszeni. Uśmiechał się przy tym radośnie i
oznajmiał, że powiększa swoją kolekcję dziwnych rzeczy
znalezionych, którą upycha pod łóżkiem.
Zmęczony,
ale szczęśliwy stanąłem przed klombem. Tym razem Papa Krasnal i
Karczmek czekali na zewnątrz.
Powitali
nas uściskami i gratulacjami.
-
Dzielny byłeś, mój chłopcze i wspaniale się obaj spisaliście -
rzekł Papa.
-
Wiesz Papo, chyba poszło coś nie tak. Krasnale się nie obudziły -
usprawiedliwiłem się.
-
Całą noc obserwowałem niebo, Cyrylu. Piękne, perłowe błyski,
które przebijały się przez mgłę, świadczyły o tym, że zadanie
zostało wykonane. Reszta zależy od ludzi. To do nich należy
ostatnia część zadania. Dziękujemy ci z całego serca mój
chłopcze.
Chciałem
coś powiedzieć sędziwemu krasnalowi, ale mój wzrok padł na starą
puszkę po kukurydzy. Podniosłem ją, ale kiedy chciałem podać
puszkę Gapućce, żeby mógł powiększyć swoją kolekcję,
potknąłem się o kamień. Przewróciłem się i straciłem
przytomność.
Otworzyłem
oczy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że znajduję się w swoim
pokoju i leżę we własnym łóżku. Usiadłem prędko i pomyślałem,
że miałem piękny sen. Położyłem się chcąc o tym pomyśleć,
ale kiedy poprawiałem poduszkę, moja ręka natrafiła na jakieś
przedmioty. Okazało się, że pod poduszką leży mój płaski
kamień i złota kulka wełny...
Moi
Drodzy! Mam na imię Cyryl. Moje przygody miały miejsce kilka lat
temu. Dzięki wam obudziło się już wiele krasnoludków. Ożywają
co noc, by strzec budynków, skwerów i miejsc ważnych dla
Wrocławia. Pewnie zadajecie sobie pytanie w jaki sposób obudzić
krasnala? Otóż, to bardzo proste. Kiedy przechodzicie obok figurek
naszych małych przyjaciół, wystarczy, że okażecie odrobinę
życzliwości innym. Ustąpcie miejsca na ławce w parku,
uśmiechnijcie się do kogoś serdecznie. Pomóżcie staruszce z
zakupami.
Wystarczy
tak niewiele, żeby obudzić krasnale.
Pamiętajcie!
Bądźcie życzliwi, a wróci to do was ze zdwojoną siłą.
Komentarze
Prześlij komentarz