Po zakończeniu II wojny światowej, Polska znalazła się pod pręgieżem Związku Radzieckiego i co za tym idzie rozpędzonej do granic możliwości komuny. Nastały czasy szare, obrzydliwe i takie, w których brakowało z czasem niemalże wszystkiego. Jak radzono sobie w domach z brakiem podstawowych produktów? Jak się żyło w tych trudnych czasach? O tym opowiada Wojciech Przylipiak w doskonale przygotowanej książce.
W związku z tym, że pamiętam nieco tamten okres, postanowiłam przytoczyć moje wspomnienia z okresu przedświątecznego. I wierzę, że zilustrują one to, co mam do powiedzenia na temat tej doskonałej pozycji.
W czasach PRLu przygotowanie świątecznych dań graniczyło z cudem. Co z tego, że ludzie mieli pieniądze lub kartki, kiedy w sklepach oprócz wściekłej jak osa ekspedientki królowały puste półki i... ocet. Na ciche i nieśmiałe pytanie klienta, odpowiadano:
- Nie ma i nie będzie!
W okresie przedświątecznym Polska władza "rzucała" na półki produkty, które w ciągu roku były towarem deficytowym. By móc rozkoszować się tymi dobrami w święta, trzeba było odstać długie godziny w kolejkach, zamienić się na inny produkt, lub najzwyczajniej w świecie wyrwać komuś towar z rąk, co groziło w najlepszym razie strzałem w gębę.
Mądra gospodyni już w listopadzie układała sobie w głowie plan, do realizacji którego zatrudniała całą rodzinę.
Mąż odziany w ciepły prochowiec i dziergany ręcznie szal, zostawał wysłany na polowanie na... karpia. W ręku dzierżył kartki z przydziałem i dokument, potwierdzający, że pracuje w kopalni. Gdyby te świstki zawiodły, musiał wprowadzić w życie plan B, czyli zamienić się na tzw. towar zza pazuchy, zwany księżycówką bądź depciuchą.
Gdy mąż wracał z misji (niekoniecznie trzeźwy), zastępowała go żona. Przygotowana do walki o mąkę, cukier lub artykuły toaletowe (w tym Przemysławkę), biegła co sił w nogach, żeby wyprzedzić sąsiadkę z dołu i być jak najbliżej drzwi Delikatesów. W środku szybko okazywało się, że towarów z listy brakuje i trzeba było brać z półek to co jest, w myśl zasady:
"Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma".
Sztafeta trwała dalej, kiedy w drzwiach przekazywano sobie torby na zakupy i kolejna wydelegowana brygada (w osobie dziadka i babci) uderzała do Pewexu, czyli przybytku dobroci, który wypełniony towarem po brzegi kusił i nęcił biednych Polaków zagranicznymi produktami. Przywilej robienia zakupów w tym sklepie dotyczył znikomej liczby ludzi, którzy byli szczęśliwymi posiadaczami bonów towarowych Pekao. Od ilości bonów zależało, z czym wrócą dziadkowie. Najbardziej liczono na pomarańcze, cytryny i banany, które były towarem luksusowym. Szczęściem prawdziwym było przyniesienie szynki w puszce lub kolorowego alkoholu.
Z tak zebranymi łupami można było zacząć kulinarne przygotowania. Oprócz tradycyjnych potraw , gospodyni robiła galarety z nóżek (w proporcji: jedna nóżka na pięć litrów wody plus żelatyna), sałatkę warzywną, którą dekorowała własnoręcznie ukręconym majonezem i różą z marchewki. Prawdziwą delicją był "murzynek" pieczony w prodiżu (o ile udało jej się dostać kakao, bądź zamienić z sąsiadką za kaszę manne), a substytutem czekolady był blok czekoladowy, który znikał z blachy szybciej niż łapówka w rękach urzędników.
W Wigilię rano cała rodzina ubierała choinkę w tzw. pokoju stołowym. Nie mogło na niej zabraknąć lamety, waty, papierowych łańcuchów i owalnych lampek na klips.
Święta były cudowne. Pachniały kubańską pomarańczą, węgierskim dezodorantem i prawdziwą (zdobyczną) choinką. Aż chciałoby się zakrzyknąć:
Ehhh, gdzie te czasy?x
Komentarze
Prześlij komentarz