Przejdź do głównej zawartości

Nalewki

O tym, że po kieliszeczku nalewki ciepło rozlewa się leniwie po organizmie i przyjemnie mrowi w palcach, wie każdy. O jej działaniu napotnym i terapeutycznym również. Ale, że drugiego dnia, po przekroczeniu limitu łeb waży tyle co czterdziestotonowa ciężarówka, to nie piszą nigdzie.




 Łyczek rozgrzewającego trunku dla kurażu, kropelka nalewki do herbaty - potrafią zdziałać cuda. Już w przeszłości poważane matrony raczyły się słodkim cherry, zagryzając maślanymi ciasteczkami. Taką mieszankę zdecydowanie odradzam, ze względu na niekompatybilność wyżej wymienionych składników, których spożycie w nadmiarze może wywołać sensacje dwudziestego wieku w jelitach. No, chyba, że lubicie obcowanie z porcelanowym ludkiem, wtedy oczywiście, bardzo proszę, ale ja ostrzegałam.

Na półkach sklepowych znajdziecie milion różnych smaków, ale domowe nalewki nie mają nic wspólnego z tymi komercyjnymi. Prawdziwa, zdrowotna nalewka śmierdzi, rozgrzewa i pali gardło jak garść chili, ale stawia na nogi już po kilku minutach. A oto kilka z tych, które uwielbiam:

NALEWKA Z LUBCZYKU

Nazwa zawsze kojarzyła mi się niezwykle romantycznie, a jej smak wyobrażałam sobie jako bardzo słodki o kremowej konsystencji. No bo jak ma to inaczej pomóc w miłości, a? Otóż moje nastoletnie przypuszczenia szlag jasny trafił, kiedy spróbowałam jej po raz pierwszy i zamiast cudownego, delikatnego aromatu, poczułam zapach zgniłej kapusty w smaku przypominającej puree z selera.  PPo chwili jednak uznałam, że nalewka z tego zioła nie ma prawa smakować, bo jak mama dodawała go zupy pomidorowej to przecież wszyscy przy stole pluli. Więcej dziadostwa nie ruszyłam, ale jeśli chcesz mieć w łóżku diabła tasmańskiego to zatykaj nos lubemu i wlewaj mu do gardła!

NALEWKA Z ARCYDZIĘGLA

Przyrządzenie dzięgielówki to nie lada wyzwanie, bo trzeba koło niej chodzić jak koło niemowlaka, głaskać, filtrować, zaglądać czy nie za ciemno, potem doprawiać skórką pomarańczową i kardamonem. Ale doglądana i powoli mieszana odwdzięczy się aromatem przedniej białostockiej depciuchy zwanej również księżycówką. Nalewka ta cudownie koi nerwy, rozwiązuje język, powoduje opowiadanie głupstw trzy po trzy i ma to do siebie, że po trzecim likierowym kieliszeczku zaczyna smakować.

NALEWKA Z KWIATÓW CZARNEGO BZU

Ta nietypowa kwiatówka jest wyjątkowo smaczna, ma lekko mętną konsystencję i białawą barwę, wygląda trochę jak woda zaciągnięta mlekiem, a pachnie kilkudniowymi skarpetami, ale tu nie o zapach chodzi tylko o działanie. Ta niezwykła mikstura jest niezastąpiona przy przeziębieniach. Przepis na tę nalewkę przyniosłam od sąsiadki, która wlała we mnie jej sporą ilość w ubiegłym roku. Poszłam zakatarzona na herbatę, a wróciłam ululana jak żul przy Biedronce. Podobno leczony katar trwa tydzień, a nieleczony siedem dni, ale jak babcię laczkiem drugiego dnia bolała mnie tylko głowa, a po smarkaniu śladu nie było.

A teraz moje ulubione, czyli nalewki owocowe. Jak wieść gminna niesie moja wiśniówka  cieszy się powodzeniem od Świebodzina do Londynu, a wnoszę po tym, że produkuję około dwudziestu butelek, a na mojej półce ledwo stoi jedna. Giną cholery, giną w tajemniczych okolicznościach. Było - nima.

A żebyście zakosztowali tych dobroci, podaję długo skrywany przepis.

Zanim przystąpicie do produkcji należy zerwać wiśnie. I tu wskazówka! Jeśli nie chcecie tańczyć połamanej lambady pod drzewem, proponuję uważać na czerwone mrówki, które bardzo lubią wiśniowe drzewa.
Następnie trzeba kupić pół litra spirytusu, kilogram cukru i ulubione wino.
Wszystkie ingrediencje rozkładamy na stole w kuchni i otwieramy wino, żeby odetchnęło - to bardzo ważne. Umyte wiśnie należy wypestkować, ale wcześniej nalewamy sobie wina i pociągamy długi łyk. Zabieramy się za pestkowanie. Co kilka sztuk podnosimy do ust kieliszek z winem, sprawdzając dokładnie czy nie przepuściliśmy żadnej pestki. Mniej więcej w połowie butelki, należy wsypać do dużego słoja cukier i zalać ciepłą wodą, po czym wrócić do wiśni, albo lepiej do wina. Im bliżej dna, tym większe prawdopodobieństwo, że nalewka będzie niezwykła i przyrządzona bardzo oryginalnie. Podczas nalewania ostatniej porcji wina, najważniejsze jest już skończenie pracy i położenie się spać, więc najlepiej upchnąć wszystkie owoce w słoju, zalać spirytem i jak najprędzej wyjść z kuchni. Proces macerowania zrobi swoje.

A tak serio przepis wygląda tak:

1/2 litra spirytusu
1 kg cukru
szklanka wody
1 lub 1/2 kg wiśni

Z cukru i wody robimy syrop, wlewamy do słoja. Zasypujemy wiśniami, zalewamy spirytusem. Zakręcamy szczelnie i stawiamy w ciemnym i chłodnym miejscu, mieszając raz w tygodniu. Nalewka jest gotowa po około 5-6 tygodniach. Jeśli lubisz łagodniejszą wersję, dodaj wydrylowanych wiśni.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka o królowej Róży

Całkiem niedaleko, bo tuż za brzozwym lasem, stał biały domek pokryty starą cementową dachówką, którą tu i ówdzie pokrywał mech. Pomalowane na zielono okiennice lśniły w słońcu, a wielkie, otwarte na oścież drzwi zachęcały do odwiedzin. W domku mieszkał ogrodnik Szkuta, którego największą miłością było hodowanie kwiatów. Jak nikt inny znał wszystkie rośliny znajdujące się w ogrodzie, dbał o nie, pielęgnował i pomagał rosnąć. Jego największą tajemnicą było to, że potrafił porozumiewać się ze swoimi kwiatami. To właśnie one mówiły mu gdzie najlepiej je posadzić, w którym miejscu ziemia jest odpowiednio żyzna, a w którym miejscu wyleguje się rudy kocur Stefek i lepiej byłoby to miejsce omijać. Szkuta kochał swój ogród, ale brakowało mu rośliny, z której byłby dumny i mógłby chwalić się nią wśród znajomych. Pragnął takiej rośliny, która królowałaby w jego ogrodzie, dlatego w pierwszy piątek czerwca wybrał się na wielki targ rolniczy z zamiarem zakupienia sadzonek. Jego

Bajka o wrocławskich krasnalach

Baju, baju, bajka... Wszystkie dzieci wiedzą o tym, że krasnoludki to małe dzieln e skrzat y , które pracują w nocy i pomagają ludziom. Ale czy wiecie, że jest miasto, w którym krasnale żyją i mają się dobrze? Nie? No to spieszę z pomocą. Otóż krasnale mieszkają we Wrocławiu, pięknym mieście położonym na Dolnym Śląsku. Mieszka tam pewien mały chłopiec, który przeżył niezwykłą przygodę. Mam 10 lat i na imię mi Cyryl. Mieszkam z mamą w dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu, w starych koszarach wojskowych. Mój tato był porucznikiem w wojsku, ale zginął na misji i zostaliśmy z mamą we dwoje. Mam rude włosy i piegowaty nos. Nie przeszkadza mi to jednak, bo mama mówi, że dzięki temu jestem wyjątkowy. Chodzę do szkoły na naszym osiedlu i mam wielu przyjaciół. W naszym bloku mieszkają ludzie, którym często pomagam. Czasem pomagam sąsiadce z dołu, wyprowadzam psa pana Kazimierza lub przytrzymuję ciężkie drzwi od klatki, żeby Pani Krysia mogła swobodnie wejść wraz ze swoimi rozkrzycza