Wiele razy czytałam, że autorka tej niezwykłej trylogii porównywana jest do Sarah J. Maas. Pewnie, że to miłe słowa i swego rodzaju nobilitacja, ale ja uważam, że Maria Zdybska to Maria Zdybska i należy to podkreślać wielokrotnie. Mamy dobrą autorkę powieści fantasy, więc należy się nią chwalić.
Fanom gatunku, autorki przedstawiać nie trzeba. Należy jednak wspomnieć, że ostatni tom serii Krucze serce zakończono z przytupem. Wymarzonym, wyśnionym i bardzo satysfakcjonującym.
Lirr cierpi po utracie Reidena i choć sama nie chce się przed sobą przyznać, wie, że darzy go gorącym uczuciem i zrobi wszystko, by go odzyskać. Jest jeden sposób, by to uczynić. Musi zamienić się w kruka i w tej postaci przebyć długą drogę w poszukiwaniu miłości.
Nie chcę zdradzać zbyt wielu informacji, żeby nie psuć Wam radości z czytania, dlatego opowiem jedynie o tym, że jak w przypadku poprzednich części, czytało się ją wyjątkowo szybko. Ta część nie jest tak zabawna jak pozostałe, nie tak przewrotna, ale za to pełna uczuć (choć głęboko skrywanych), czasami mroczna i niebezpieczna, spowita tajemnicą. Ta część pięknie dopełnia pozostałe dwie części, dając poczucie zadowolenia i sytości literackiej.
Historia się kończy. Zamyka bezpowrotnie pewne drzwi i otwiera nowe, przez które od tej pory bohaterowie będą przechodzić we dwoje. Razem. W otoczeniu przyjaciół, którzy nie zawiedli ich w trudnych chwilach.
Powiedzieć muszę, że uwielbiam Lirr i Reidena. Dwoje najbardziej pyskatych bohaterów z jakimi przyszło mi się spotkać, do tego niezwykła, krnąbrna i nieprzewidywalna Milda i tajemniczy, gburowaty Niedźwiedź. To były najlepiej zbudowane postaci w tej trylogii. Nieidealne, często pełne sprzeczności, butne, honorowe i popełniające błędy. Nawet Maeve nie była tak oryginalna jak ta banda przypadkowych ludzi.
Czytanie tej trylogii to była przyjemność. Bezkresna i radosna, z idealnym zakończeniem (choć może przydałby się jakiś malutki epilog, żeby zaspokoić stęsknione dalszego ciągu czytelnicze serce). Ładny, zrozumiały język, bez przerostu formy nad treścią. Taki w punkt. Idealny. Wszystko to sprawia, że całość komponuje się nad wyraz pysznie.
I jeszcze jedno. Tu są przekleństwa. Mnóstwo przekleństw. Ale wypowiadane z wielką klasą i elegancko. Bo nikt tak kwieciście i oryginalnie nie przeklina jak Maria Zdybska... to znaczy, Lirr.
Łajno wieloryba!
I tym optymistycznym akcentem, kończę pisać i polecam z serca mojego całego, nieco kruczego.
Komentarze
Prześlij komentarz