Przeprowadziłam się do mojej kochanej wiochy jakieś dziewięć lat temu wprost z tętniącego życiem alkoholowym Świebodzineiro, nad którym nie panował jeszcze rozłożysty jegomość w złotej koronie. Długo nie mogłam się zaaklimatyzować i wkomponować w wiejskie, plotkarskie życie małej społeczności, aż do momentu kiedy poznałam pewną wyjątkową kobietę z zaciętym wyrazem twarzy.
A rzecz odbyła się następująco:
Była wiosna, Młody miał jakieś trzy lata i grzebał w piaskownicy, a ja dłubałam w rabatach, próbując uratować tulipany, które kret z uporem maniaka próbował wyrzucić z ziemi, kiedy usłyszałam jak jakiś zabłąkany rowerzysta pyta kobiety idącej ulicą o drogę.
- Ej mała, którędy do Łagowa? - zapytał dość bezczelnie cyklista.
- Ej, mała jest walizka, a ja jestem niska! A do Łagowa musisz skręcić w lewo jak wyjedziesz z uliczki. - odpowiedziała głupkowi kobieta, a jej odpowiedź miała w sobie tyle prawdy ile spowiedź przez telefon w pewnym radio.
Jak każda szanująca się wiejska baba, wyjrzałam zza gałęzi daglezji i zobaczyłam gotującą się ze złości kobietę o orzechowych oczach, które akurat spojrzały na mnie.
- Nie gapi się tak i przyjdzie na kawę. Już trzy lata tu mieszka i nie przyszła się przywitać.
Zdziwiona jak surykatka, poszłam. I tak chodzę na tę kawę prawie codziennie od pięciu lat. Nasza dziwaczna znajomość rozżarzyła się jak węgiel do grila i podeptała brutalnie słodkopierdzące the best frends forever. Wszystko można o nas powiedzieć, ale nie to, że jesteśmy psiupsiającymi przyjaciółeczkami, przysięgającymi sobie mówić wszystko. Nasz związek oparty jest w dużej mierze o sarkazm, ironię i szczerą do bólu ripostę. A ponieważ nie ma na to żadnej nazwy w Słowniku języka polskiego, postanowiłyśmy być słowotwórcze i nazwałyśmy się Kolegufnami. Co jak co, ale to jedno słowo odzwierciedla wszystko.
Po tym nieco długawym wstępie dobijam wreszcie do brzegu.
Otóż, pewnego czerwcowego wieczoru postanowiłyśmy wybrać się do Łagowa na seans filmowy. Co roku pod koniec czerwca odbywa się tam Lubuskie Lato Filmowe, które od wielu lat przyciąga fascynatów kina, aktorów i celebrytów.
Filmem, który chciałyśmy zobaczyć była "Syberiada" w reżyserii Janusza Zaorskiego. Seans zaplanowano na godzinę 22:30 w miejscowym amfiteatrze. Ponieważ ja szłam po raz pierwszy, Kolegufna poinstruowała mnie w co się ubrać.
- Słuchaj, będzie na pewno zimno. Ławki są drewniane i deski wżynają się w pośladki, amfiteatr jest umiejscowiony w dolince, więc możliwe, że będzie hulał wiatr. Poza tym dwadzieścia lat temu ja na seanse biegałam ze śpiworem.
Rady starszej koleżanki wzięłam sobie do serca i przygotowałam się jak należy. Na legginsy naciągnęłam szerokie dżinsy, a stopy okryłam skarpetami frotte, na które nałożyłam dziergane przez babcię wełniaczki, podkoszulka, bluza i bezrękawnik miały mnie ochronić przed wiatrem. Dodatkowo do czerwonego plecaka wepchnęłam polarowy koc i poważnie zastanawiałam się nad termosem z herbatą, bo nigdy nic nie wiadomo. Podjechałam pod dom Kolegufny na pół godziny przed seansem. Obejrzałyśmy się od stóp do głów i zgodnie stwierdziłyśmy, że nie zmarzniemy.
Zaparkowałyśmy pod zamkiem i poruszając się jak dwa ludziki Michelin poczłapałyśmy do amfiteatru. Przeszłyśmy przez bramę, a tam cisza, ciemno, głucho. Skonsternowane wyszłyśmy na ulicę, a tam jegomość z festiwalowej ekipy poinformował nas, że seans przeniesiono do Leśnika.
No to polazłyśmy do sali kinowej, ubrane jak na wykopki i całe 125 minut oglądałyśmy flm o syberyjskich mrozach z potem cieknącym nam po tyłkach.
Komentarze
Prześlij komentarz