Po całkiem smacznej porcji literek w "Powrotnym z Wrocławia", nadszedł czas na kolejną powieść młodego autora kryminałów. Tym razem jednak śledztwo nie jest śledztwem, bohaterowie mają świra, a we wszystko to wmieszano strzygonia, a przecież wiadomo, że one nie istnieją. Totalny chaos, wydawać by się mogło... ale diabeł tkwi w szczegółach, a tych nie brakuje.
W lasach wschodniej Polski, mieści się niewielki pensjonat o zatrważającej nazwie "Strzygoń". Jego goście to autor poczytnych kryminałów, wysportowane młode małżeństwo, dwuosobowa ekipa zarządzająca w postaci majstra i gospodyni oraz kilkoro przejezdnych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w całej Polsce znikają księża, a wszystko to wbrew pozorom stanowi sieć naczyń połączonych.
Początkowo wydawało się, że autor skręci w stronę dość sztampowej opowieści i pójdzie tropem szalonego zabójcy księży. Ale Artur Żurek miał inny pomysł i wywrócił fabułę do góry nogami, umiejscawiając ją w niewielkim pensjonacie. Tam też zamontował kilkoro nieznajomych, którzy są zmuszeni wspólnie przebywać pod jednym dachem i to w czasie nawałnicy stulecia.
Ach, jakżeż to sobie autor pysznie wymyślił! Połączył polskość z angielskim sznytem, zaczerpnął z klasyki literatury kryminalnej i niczym Hercules Poirot rozpoczął śledztwo, którego tak naprawdę nie było.
To wspaniała, cudownie poplątana historia, która momentami jest tak psychodeliczna i szalona, że trudno połapać się w "dobrych" i "złych" bohaterach, bowiem nikt tu nie jest winny, a jednocześnie wszyscy są. I ten chaos, pomieszanie wątków i odkładanie winy na boczny tor, towarzyszy bohaterom do samego końca.
Bardzo mnie się ta dziwność podobała. Opowieść była mroczna, czasem przerażająca, a kiedy indziej swojska niczym bimberek z jałowcową. Polecam uwadze!
Komentarze
Prześlij komentarz