Kraków był piękny, ale lejący się z nieba żar oraz nieubłaganie pędzący czas, pchał nas ku celowi naszej wycieczki, czyli do Rajskiego. Wymęczeni byliśmy drogą, ale widoki, które na nas czekały były warte długiej i męczącej podróży. Mniej więcej 30 kilometrów od celu, usłyszałam, że tylne lewe koło zaczęło wydawać dziwne dźwięki. Mówię więc do Małża:
- Chyba złapaliśmy gumę, słyszysz?
- No słyszę, ale samochód jedzie normalnie.
Zjechaliśmy na pobocze, popatrzyliśmy na opony, a one całe i zdrowe.
- Eeeee, pewnie jakaś gałązka się zaplątała. Jedźmy dalej.
Pojechaliśmy.
Ale koło zaczęło niespokojnie podrygiwać. Otworzyłam więc okno, wystawiłam głowę i drę się:
- Stój, kurde, bo felga trzeszczy!
Zjechaliśmy natychmiast na pobliski parking. Wysiadamy z wozu i diagnoza, która padła z ust mojej połowicy była miażdżąca:
- Szpilki luźne, śruby się odkręciły!
Matko! Mogliśmy koło mogło się odkręcić i diabli wiedza jakby się to wszystko skończyło. Udało się jednak całą sytuację w porę opanować i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.
W Polańczyku, w drodze do Rajskiego, punktem obowiązkowym (choćbyśmy na twarz padali) jest punkt widokowy na jezioro Solińskie.
Ukontentowani tym cudownym widokiem, udaliśmy się do naszego ośrodka. Nie zdążyliśmy się rozpakować, kiedy Młody wpadł i zarządził, że wszystkim przyda się komisyjne moczenie tyłków w Sanie.
Rajskie, to niewielka wioska umiejscowiona u wrót bieszczadzkich połonin i wzgórz. Przepiękna, cicha i nieskażona jeszcze masówką i tanią rozrywką.
Tak jak w ubiegłym roku, pierwszego dnia po przyjeździe postanowiliśmy pojechać nad Zalew Soliński, popłynąć w krótki rejs, pożreć na obiad pełnego ości pstrąga i popływać w lazurowych wodach jeziora.
Kapitan małego stateczku Werlas 1, miał niebywały humor, jeśli chodzi o ludzi, którzy boją się pływać...
Kolejne dni, to pasmo niekończących się wędrówek i wspaniałych widoków.
Lutowiska.
Małż z Młodym zgodnie potwierdzili, że ich najbardziej interesują stare piece wypałowe, o których słyszeli w programie poświęconym ludziom mieszkającym w Bieszczadach. Pogrzebałam w mapach i odkryłam, że niedaleko Lutowisk jest otwarte muzeum i można sobie zobaczyć piece i baraki, w których mieszkali pracownicy. Niestety to nie było to co chcieli zobaczyć chłopcy i mimo moich obiekcji (nie sądziłam żeby pracownikom podobały się wycieczki oszołomów z lubuskiego) udaliśmy się na czynny wypał, ale o tym za moment.
Po obejrzeniu pieca wypałowego, Młody powiedział, że co jak co, ale on żubra musi zobaczyć. Wszak w przyszłości chce zostać farmerem i hodować bydło, a żubr to przecież byk, wprawdzie pod ochroną, ale zawsze. Pojechaliśmy więc zobaczyć co w trawie piszczy i czy jest to na pewno żubr, odwiedziliśmy zagrodę żubrów w Mucznem.
Kolejny dzień również minął nam na zachwycaniu się widokami. Tym razem jednak dotarliśmy do Smolnika i absolutnie przepięknej cerkwi.
Wśród starych i dumnych drzew stoi samotnie, zbudowany z drewna budynek. Tuż za nim znajduje się cmentarz cerkiewny z nielicznymi już grobami i słabo widocznymi epitafiami. Cerkiew powstała w XVI lub na początku XVII wieku. Dwukrotnie zrównana z ziemią, raz przez pożar, innym razem przez najazd tatarski. Ten budynek umiejscowiono jednak na wzgórzu, co miało zapewnić światyni większe bezpieczeństwo.
Wpadłam pomysł żeby zobaczyć miejsce gdzie wydobywano niegdyś ropę naftową. Po około piętnastu minutach szybkiego marszu dotarłam do starych szybów. Miałam nadzieję zobaczyć "gotującą się wodę" w miejscu starych odwiertów, ale wszystko było bardzo zarośnięte, a reszta wycieczki czekała przy samochodzie, bo jak powiedzieli, w ten upał to oni mogą ewentualnie nad jezioro.
Kolejny dzień należał do cudownej Łopienki. dotarliśmy tam późnym popołudniem, ale widok odbudowanej w latach osiemdziesiątych cerkwi, wynagrodził nam długie wędrówki. Nieważne jakiego jesteś wyznania, nieważne czy jesteś ateistą, ważne, że wszystkich bez wyjątków budynek zachwyca.
Według opowieści miejscowych, z cerkwią wiąże się pewna legenda. Obraz znajdujący się za ołtarzem znalazł się w cerkwi przez przypadek. Podobno wypatrzyły go gęsi pasące się na pastwisku i podniosły taki gęgający rwetes, że ludzie w podzięce postawili w tym miejscu budynek cerkiewny. Inna opowieść natomiast mówi o tym, że po odnalezieniu obrazu, zawieziono go do niedalekiej Terki, ale za każdym razem w niewyjaśnionych okolicznościach obraz wracał do Łopienki. Trzecia historia jest tak niezwykła jak cały region. Zaprzężono wóz w dwa woły i na nim umieszczono obraz, który miał zostać odwieziony do Terki. Woły ruszyły, ale na granicy wsi stanęły i nie chciały ruszyć w dalszą drogę. Przyprowadzono więc dodatkowe woły, ale i one nie mogły ruszyć z miejsca. Bogobojni mieszkańcy tych ziem postanowili, że obraz zostanie tam gdzie został znaleziony. Mieszkańcy uważają również, że ponad trzystuletnia lipa rosnąca nieopodal cerkwi, ma wydrążoną cudownym sposobem dziuplę, która kształtem przypomina obraz wiszący w świątyni.
W drodze do Rajskiego, dotarliśmy do Terki, gdzie znajdują się ruiny starej cerkwi oraz jedna z najstarszych chałup w okolicy. Niestety do starego, drewnianego domostwa nie dotarliśmy, bo... zresztą domyślcie się ;)
To co tygrysy lubią najbardziej czyli czynny wypał w Łopience.
Resztę naszego pobytu już znacie. Davidy Hasselhoffy i inne ratowniki pławiły się radośnie w Sanie i Solinie.
Ciąg dalszy z podróży do Wawy, niebawem.
Komentarze
Prześlij komentarz