Pierwszy dzień, w którym można już góry przenosić, szarpać kamienie, przestawiać skalniaki, grabić, pielić i tarzać się po trawie - nie może minąć spokojnie. Przygody muszą być, i to takie, które widuje się zazwyczaj w lekkich komediach pomyłek, albo spoglądając na życie pewnej blogerki z niewielkiej lubuskiej wsi.
Dzień zaczął się fantastycznie. Zleceniodawca dał mi luz na cały weekend, załatwiłam kilka ton kamieni na kolejny skalniak i miejsce na ognisko, a na drugie śniadanie bez skrupułów wciągnęłam drożdżówkę z serem. Ach, wiosna!
Czwartek zaczął się kisić mniej więcej po obiedzie, kiedy przed kolejną porcją grabienia postanowiłam odpocząć w ogrodowej altance zwanej grzybkiem. Na jednej z belek Małż powiesił wygodne krzesło brazylijskie, które jest moim ulubionym miejscem odpoczynku na świeżym powietrzu. Usadziłam więc dupsko w miękkim materiale, wyciągnęłam z lubością nogi, wystawiłam twarz do słońca i westchnęłam. Nie przeszkadzało absolutnie nic. Ani miauczenie kota, ani bzyczenie much. Nie zwróciłam też uwagi na dziwne trzaski dochodzące tuż znad mojej głowy. Niestety w pewnym momencie trzaskanie przybrało na sile i zostałam niejako zmuszona do spojrzenia w górę. W momencie kiedy zadarłam głowę, nastąpiło zwolnienie blokady i maszyna losująca, tfu!, trzaskająca, uwolniła szeklę przypiętą do zielonej linki i huknęła mnie w czerep z siłą bomby atomowej, jednocześnie posyłając moje dyndające dotychczas dupsko prosto na glebę.
Zanim więc dotarło do mnie, że leżę na trawie, zaczęłam rżeć jak norka i pluć ze śmiechu, by po chwili skonstatować, że tu się nie ma z czego śmiać, bo wyrżnęłam akurat w miejsce, które w ubiegłym tygodniu było winne torby leków i zakazu wjazdu do ogrodu.
Pomasowałam miejsce stłuczenia, wklepując sowicie porcję maści rozgrzewającej i wróciłam do pracy. Całe popołudnie minęło mi na sadzeniu kwiatów i porządkowaniu grzybka. Wieczorem więc, w spokoju sumienia postanowiłam przygotować sobie zdrową i pyszną kolację. Poddusiłam mięso, dodałam warzyw, podlałam odrobiną wina i po pewnym czasie miałam fantastyczny sos do makaronu. Tuż przed nałożeniem sobie sowitej porcji na talerz, przypomniało mi się, że w ogrodzie pięknie już zazielenił się lubczyk i mogę uraczyć danie cudowną garścią aromatycznych liści. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Polazłam po zioła, ścięłam wielką garść pachnących liści, zwilżonych już wieczorną rosą i przydreptałam do kuchni. Na desce pokroiłam tę porcję zdrowia i miłości, pomijając płukanie [co jak co, ale u mnie w ogrodzie pestycydów nie ma, więc myć nie trzeba] i posypałam danie cudownymi liśćmi.
Usiadłam w salonie i nie zawracając sobie głowy zapalaniem światła rozpoczęłam konsumpcję. Danie było wyborne. Makaron al dente, warzywa mięciutkie, a w sosie wyczuwałam aromat wina i lubczyku. Mniam! Po chwili między zębami coś niebezpiecznie chrupnęło. Wyplułam więc zawartość do serwetki, myśląc, że to piasek z ziół i nie przejmując się zajęłam się pałaszowaniem. Po sekundzie chrupnęło drugi raz. Teraz - pomyślałam - to na pewno łodyga od lubczyku, ale profilaktycznie wyplułam zawartość do serwetki (Magda Gessler, kuzia mać!). No, została jeszcze połowa miseczki, więc nie myśląc już o tych dwóch wpadkach wróciłam do jedzenia. Niestety i tym razem coś ostrzegawczo zazgrzytało mi między zębami. Wstałam więc z fotela i spojrzałam czym tym razem postanowiłam się uraczyć. Okazało się, że to był maleńki ślimak w skorupce, pochodzący najprawdopodobniej z nieumytej garści lubczyku.
No, to se pojadłam!
Komentarze
Prześlij komentarz