Przejdź do głównej zawartości

Marcin Kołacz – Stowarzyszenie Wędrującego liścia i złodzieje snów

Bywa, że książka sama chce zostać przeczytana. A to spadnie przez przypadek z regała, a to błyśnie szanownym grzbietem, a kiedy indziej zachwyci tytułem. I wtedy nie ma zmiłuj, czytelniku. Trzeba tę knigę wziąć w garść i zapoznać się z jej treścią. W przypadku tej książki padło na tytuł. Nieco długi, złożony i zastanawiający, ciekawy.



No i pierwsze strony, wprowadzające czytelnika w ten wyimaginowany świat, dają jasny przekaz, że nie będzie to zwykła historyjka, rozciągnięta do niemożebnych granic. Że stworzenie tej książki miało dla autora jakiś cel. Może miało być swego rodzaju oczyszczeniem, może wyrzuceniem nagromadzonych myśli? A może doszukuję się tutaj czegoś, czego nie ma?

Początek tej historii to podróż tajemniczego wędrowca, swego rodzaju pielgrzyma, który na swojej drodze spotyka dobrych, bezinteresownych ludzi. I mimo świetnych relacji, brnie do celu niczym tolkienowski Gandalf i usiłuje rozwiązać zagadkę. 

A po tym krótkim wstępie, następuje powolne wprowadzenie w fabułę. Najpierw czytelnik poznaje świat. Niby współczesny, a jednak nie. Niby realny, ale jednak magiczny.  Świat o bliżej nieokreślonej nazwie, miejscowości bez możliwości znalezienia ich na mapie i lasów pełnych legendarnych stworzeń. Potem, przychodzi czas na bohaterów. Poznajemy dwóch sympatycznych braci, którzy przeżyli traumę, zostawiając za sobą złe wspomnienia i wyruszając w podróż, do której dołączają inni. Po kolei odkrywamy też uniwersum lernejskie. Okazuje się, że rządzi się swoimi prawami, a zamieszkują je istoty magiczne: Dżiny, Poławiacze Dusz, Złodzieje Snów, Duralinomy, a prym w tym świecie wiedzie Wielki Stwórca Wszelkiego Istnienia, czyli Iathel.

Okazuje się, że autor utkał tu skomplikowaną, acz ciekawą historię. Początki opowieści mogą wydawać się nudne, ale nie wyobrażam sobie czytania historii o miejscu, o którym niczego się nie wie. Dlatego wprowadzenie jest tak ważne i napisane tak, aby mimo zawiłości i mnogości postaci, wszystko dobrze zrozumieć. Poza tym, język jakim jest napisana powieść jest po prostu ładna. Pozbawiony przesadnych ozdobników, ale utrzymany w klimacie opowieści wytrawnego barda, momentami zachwycający, płynny i zrozumiały. Cała historia jest baśniowa.  To swobodne i niespieszne bajanie, długa, snująca się opowieść o życiu, śmierci i walce dobra ze złem.

Przed Wami fantasy. Dobrze przemyślane, jeszcze lepiej napisane i sądząc po moich wyszukiwaniach internetowch nieco niedocenione. Szkoda, bo czyta się to wspaniale, ale co najważniejsze, chce się do tej historii powrócić. To taka magiczna pigułka na panującą zarazę.





Komentarze

  1. Zapraszam na Facebooka : Iathemael - Marcin Kołacz, gdzie piszę codziennie fragmenty podróży wędrowca, który rusza za bohaterami książki, by ostrzec ich przed niebezpieczeństwem.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bajka o królowej Róży

Całkiem niedaleko, bo tuż za brzozwym lasem, stał biały domek pokryty starą cementową dachówką, którą tu i ówdzie pokrywał mech. Pomalowane na zielono okiennice lśniły w słońcu, a wielkie, otwarte na oścież drzwi zachęcały do odwiedzin. W domku mieszkał ogrodnik Szkuta, którego największą miłością było hodowanie kwiatów. Jak nikt inny znał wszystkie rośliny znajdujące się w ogrodzie, dbał o nie, pielęgnował i pomagał rosnąć. Jego największą tajemnicą było to, że potrafił porozumiewać się ze swoimi kwiatami. To właśnie one mówiły mu gdzie najlepiej je posadzić, w którym miejscu ziemia jest odpowiednio żyzna, a w którym miejscu wyleguje się rudy kocur Stefek i lepiej byłoby to miejsce omijać. Szkuta kochał swój ogród, ale brakowało mu rośliny, z której byłby dumny i mógłby chwalić się nią wśród znajomych. Pragnął takiej rośliny, która królowałaby w jego ogrodzie, dlatego w pierwszy piątek czerwca wybrał się na wielki targ rolniczy z zamiarem zakupienia sadzonek. Jego ...

Bajka o wrocławskich krasnalach

Baju, baju, bajka... Wszystkie dzieci wiedzą o tym, że krasnoludki to małe dzieln e skrzat y , które pracują w nocy i pomagają ludziom. Ale czy wiecie, że jest miasto, w którym krasnale żyją i mają się dobrze? Nie? No to spieszę z pomocą. Otóż krasnale mieszkają we Wrocławiu, pięknym mieście położonym na Dolnym Śląsku. Mieszka tam pewien mały chłopiec, który przeżył niezwykłą przygodę. Mam 10 lat i na imię mi Cyryl. Mieszkam z mamą w dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu, w starych koszarach wojskowych. Mój tato był porucznikiem w wojsku, ale zginął na misji i zostaliśmy z mamą we dwoje. Mam rude włosy i piegowaty nos. Nie przeszkadza mi to jednak, bo mama mówi, że dzięki temu jestem wyjątkowy. Chodzę do szkoły na naszym osiedlu i mam wielu przyjaciół. W naszym bloku mieszkają ludzie, którym często pomagam. Czasem pomagam sąsiadce z dołu, wyprowadzam psa pana Kazimierza lub przytrzymuję ciężkie drzwi od klatki, żeby Pani Krysia mogła swobodnie wejść wraz ze swoimi rozkrzycza...

Nalewki

O tym, że po kieliszeczku nalewki ciepło rozlewa się leniwie po organizmie i przyjemnie mrowi w palcach, wie każdy. O jej działaniu napotnym i terapeutycznym również. Ale, że drugiego dnia, po przekroczeniu limitu łeb waży tyle co czterdziestotonowa ciężarówka, to nie piszą nigdzie.  Łyczek rozgrzewającego trunku dla kurażu, kropelka nalewki do herbaty - potrafią zdziałać cuda. Już w przeszłości poważane matrony raczyły się słodkim cherry, zagryzając maślanymi ciasteczkami. Taką mieszankę zdecydowanie odradzam, ze względu na niekompatybilność wyżej wymienionych składników, których spożycie w nadmiarze może wywołać sensacje dwudziestego wieku w jelitach. No, chyba, że lubicie obcowanie z porcelanowym ludkiem, wtedy oczywiście, bardzo proszę, ale ja ostrzegałam. Na półkach sklepowych znajdziecie milion różnych smaków, ale domowe nalewki nie mają nic wspólnego z tymi komercyjnymi. Prawdziwa, zdrowotna nalewka śmierdzi, rozgrzewa i pali gardło jak garść chili, ale staw...