Pani Gelejza wpadła na szatański pomysł podczas picia porannej kawy. Wyjrzała za okno i stwierdziła, że wiosna zadomowiła się już w ogrodzie na dobre, czas więc najwyższy wyjąć ciężki sprzęt z garażu i wziąć się do roboty. Zanim jednak przystąpiła do dzieła, podrapała się po rozczochranej łepetynie i pomyślała o koledze, który towarzyszy jej od momentu narodzin. Ów obywatel miał na imię Pech i nie dawał o sobie zapomnieć choć na chwilę. BA! Był przekonany, że żadna inna osoba nie przysporzy mu takiej ilości rozrywki, zamieszkał więc na stałe w bielonym domku z czarnym dachem i mianował się mieszkańcem z tytułu zasiedzenia.
Gelejza pogodziła się z obecnością stwora i nauczyła się z nim żyć, mając za nic jego pogardliwe westchnienia i ciche pomrukiwania. Robiła więc swoje, raz po raz przyprawiając Pecha o diabelski chichot – na przykład wtedy, gdy pomyliła sól z cukrem i sypnęła sowicie do garnka z gotującymi się ziemniakami – albo śmiech tak gromki, że o mało dziad nie spadł ze stołka i to dlatego, że kupiła buty każdy z innej parafii.
Pech łaził za nią jak cień. Tulił się podczas kontroli policyjnych, wskazując posterunkowemu połamany błotnik, zakrywał dziury w ziemi, po to by kobieta zwichnęła nogę, chował kluczyki od samochodu do lodówki, albo psuł wskaźnik od paliwa, po to by dziewczyna drałowała z buta 10 km.
Teraz też podniósł tłuste dupsko z zydelka pod kominem i jął rozciągać członki, z lubością zerkając na przyczynę swojego dobrego humoru i zastanawiając się nad tym, jak dziś uprzykrzyć jej dzień. Rozwiązanie zagadki przyszło szybciej niż się spodziewał.
Gelejza przywdziała swój ulubiony zestaw roboczy, wciągnęła na dłonie rękawice i wyjęła ze schowka nożyce do przycinania krzewów. Po skróceniu suchych pędów róż i hortensji postanowiła zająć się plątaniną pędów bluszczu i wisterii, która podczas ostatniej wichury odczepiła się od dachu i zwisała nad drzwiami od garażu niczym daszek od czapki wpierdolki. Podstawiła sobie starą drabinę malarską i krok po kroku dotarła na najwyższy stopień, nie zawracając sobie głowy coraz większym rozchybotaniem.
Pech aż klasnął w ręce, uśmiech wpłynął mu na okrągłe czerwone lico, przystanął przy drabinie i zaczął dmuchać. Włożył w tę czynność tyle wysiłku, że wylazła mu żyłka i niebezpiecznie zaczęła pulsować.
W tym czasie, niepomna na tańce drabiny Gelejza, cięła z zapamiętaniem kolejne pędy, metodycznie usuwając znad głowy zwisające witki. I kiedy już miała pozbyć się ustrojstwa ostatecznie – noga od drabiny wbiła się mocniej w ziemię i przechyliła w prawo. Kobieta szybko chwyciła się zwisających pędów, upuszczając ciężkie nożyce prosto na głowę stwora. Pech dostał w czoło tak mocno, że aż zadzwoniło. Siadł zdezorientowany pod krzaczkiem i rozmasowując szybko rosnącego guza, spostrzegł dyndające mu przed nosem nogi, obute w wyjątkowo szkaradne gnojodepy. Nie zastanawiając się długo, poderwał się na nogi i pomógł kobiecie zejść na ziemię.
Gelejza spojrzała na Pecha, który stał przed nią cały uradowany i zdezorientowany zapytał:
– A przepraszam, a pani to kto?
– No jak to? To ja, Gelejza, twój osobisty worek treningowy, obiekt kpin i żartów, nie poznajesz?
– No – odrzekł niezwykle inteligentnie – a ja, to kto?
– Pech, Pech jesteś, skaranie boskie i mój osobisty wrzód na tyłku! – Odpowiedziała już bardzo zdezorientowana Gelejza.
– Aaaa, rozumiem. Czyli, że ja mam ci tu pomagać? No to dobra, bierzmy się do dzieła! – To mówiąc, odebrał z rąk oniemiałej kobiety nożyce, szybko wspiął się na drabinę i dokończył przycinanie pędów.
Morał z tego taki, że czasem ktoś lub coś musi kogoś palnąć w łeb żeby się ogarnął.
Komentarze
Prześlij komentarz