Koty od zawsze wywoływały u mnie lęk, obrzydzenie, a czasami czystą nienawiść. Większości ludzi kotek jawił się jako mała puchowa kulka, która aż prosi się o uwagę, a ja widziałam małe groźne zwierzę z zębami jak szpilki, szorstkim jak papier ścierny jęzorem i pazurami ostrzejszymi od sępa. Do czasu.
Pewnego dnia, w ubiegłym roku, przechodząc obok garażu usłyszałam miauczenie. Postanowiłam więc zajrzeć do środka i wygonić intruza żeby nie naszczał na wełnę mineralną, albo co gorsza nie zrobił sobie zabawki z cebulek kwiatowych (lepiej żeby księżyc spadł, niż ktoś tknął moich kwiatów). Weszłam do środka, a tam, w drewnianej skrzyni kwiliły trzy najobrzydliwsze w świecie kocięta o nieokreślonej barwie. Sierści miały szarobure, rude, czarne i wymiocinowe. Paskudy obrzuciły mnie ciekawskim spojrzeniem i zamiauczały przeraźliwie. Zwiałam gdzie pieprz rośnie i nie wchodziłam do garażu przez kolejne trzy dni. W końcu jednak musiałam wejść po grabie i chcąc nie chcąc zajrzałam do środka i zalała mnie fala ulgi. Potwory sobie poszły!
Ze szczęściem wypisanym na twarzy polazłam do ogrodu. Byłam zajęta grzebaniem w ziemi i utyskiwaniem na krety, które niszczą mój skalniak, kiedy kątem oka dostrzegłam ruch pod hostami. Zajrzałam pod liście, a tam zwinięty w naleśnik spał mały kociak i przez sen wymachiwał ogonem. Wzięłam do ręki grabie szturchnęłam intruza, a ten wydarł się jak zarzynane zwierzę i w geście obronnym wyciągnął małe pazury.
- No idźże sobie, siooo! - krzyknęłam - a ten tylko się zjeżył, mruknął i położył się koło lawendy. Mniej więcej metr dalej od wcześniejszego położenia.
Dałam małej paskudzie spokój, ale jak się później okazało, ona nie dała go mnie.
Jak tylko pojawiałam się w okolicach sadu lub skalniaka, włochate stworzenie wyłaziło nie wiadomo skąd i śledziło krok w krok. Nie pomagało a, kysz!, ani sio, ani nawet tupanie nogami. Futrzak za mną łaził i z każdym dniem dystans między nami się zmniejszał, a ja zaczęłam ją tolerować. Później okazało się, że to kotka, więc patrząc na jej ubarwienie nazwałam ja Kropką.
Nigdy nie zastanawiałam się, gdzie kocica śpi, ponieważ jakoś nie bardzo mnie to obchodziło. Do czasu jednak, kiedy wcisnęła się za mną do kotłowni i ułożyła się do snu na piecu od centralnego. Od tamtej chwili widziałyśmy się co rano, ale żeby nie było zbyt kolorowo pewnego dnia Kropka przywitała mnie w swój wredny, ale zwyczajny (jak się później okazało) sposób.
Była już późna jesień, na dworze pizgało jak w kieleckim, więc poszłam dołożyć węgla do pieca. Zamachnęłam się łopatą wbijając ją w stertę "czarnego złota" i pochyliłam by pełną szuflę wrzucić do pieca. W tym czasie usłyszałam bliżej nieokreślony wrzask i poczułam jak coś ląduje na moich plecach i wbija mi pazury prosto w łopatki. Wydarłam się jak dziewica przed stosunkiem i zaczęłam tańce po kotłowni, które bardziej przypominały pląsawicę Huntingtona niż zmysłową lambadę, ale intruza z pleców nijak zrzucić nie mogłam. Trzymała się paskuda pazurami i darła paszczę tak samo jak ja. Koniec końców oparłam się o drzwi i mimo bólu zaczęłam głęboko oddychać. Kropka w tym czasie się uspokoiła i najnormalniej w świecie przytuliła się do moich pleców. Pocierała łebkiem o mój kręgosłup i mruczała jakby ktoś ją za uszami szurał. Wyszłam zła i spanikowana (już sobie wyobrażałam toksoplazmozy i inne choróbska), chciałam dzwonić pogotowie, dać się zaszczepić przeciwko wściekliźnie i wleźć do wanny pełnej jodyny. Ostatecznie wzięłam tylko prysznic.
A ponieważ kot sam w sobie jest stworzeniem złośliwym i ciągle psoci, stwierdziłam, że musiałabym pisać tu do jutra, zatem kolejne przygody Kropki i mnie niebawem.
Komentarze
Prześlij komentarz