Niedziela jest dniem odpoczynku, relaksu i cudownego nicnierobienia. Ta nie miała się różnić niczym od poprzedniej, ale jak się okazało byłam w błędzie. Przekonałam się o tym już o 6:30, kiedy to Młody wpadł do mojej sypialni oznajmiając, że już nie śpi i właściwie dzień już się zaczął, zatem wypadałoby wstać, wypić kawę i pójść z psem na spacer.
No to wstałam. Odbębniliśmy spacer, lawirując pomiędzy kałużami, Nalla się wybiegała, mnie przy okazji też wytarmosiła po mokrych łąkach, a potem w spokoju psiego sumienia, ułożyła się na swoim kocyku, zwinęła w precel i zasnęła na dobre dwie godziny.
W tym czasie czas toczył się jak zwykle. Śniadanie, kawa i rozpalanie w piecu, od którego to zaczęła się ta dziwaczna historia pogoni. Podłożyłam drew do pieca, ale nie zamknęłam drzwi od kotłowni za sobą, bo zadzwonił telefon i nie myśląc o nich popędziłam odebrać. Nie wzięłam pod uwagę faktu, że mój niezwykle pomysłowy pies wyczuje pismo nosem i czmychnie gdzie pieprz rośnie prędzej niż ja zdążę powiedzieć "halo".
Przez okno w salonie dostrzegłam jedynie wyprostowany jak struna ogon. Wystartowałam jak łania, wdziewając po drodze kurtkę i gumiaki. Wyskoczyłam przed dom uzbrojona w smycz i smakołyki, ale psisko przyłożyło tylko nochal do ziemi i wydarło przed siebie jakby go sam diabeł gonił. No to ja za nim. W tych gumowcach i niedopiętą mężowską pracowniczą kurtką.
Pędziłam ile sił po naszej wybrukowanej uliczce i wznosiłam modły do nieba, żeby tylko Nalla nie dotarła do lasu, bo już jej nie znajdę. Wyobraźcie więc sobie prującego jak taran babona w zbyt dużej kurtce, gumowcach i fryzurze a'la Albert Einstein. Biegałam tak wypluwając płuca, drąc kalafę na całą wieś i nawołując psa jak zrozpaczona matka. Targałam za sobą smycz, która wymknęła mi się z garści i sprzączka radośnie podskakiwała na kamieniach robiąc więcej hałasu niż ja. Gdzieś pomiędzy jednym polem, a drugim, dostrzegłam w końcu zgubę, która pędziła prosto w moją stronę. Ucieszyłam się, że los mi sprzyja, zatrzymałam się gwałtownie i przyjęłam postawę niczym Artur Boruc na meczu Polska - Ukraina. Już, już miałam ją złapać, kiedy Nalla zwolniła, a potem nagle wystartowała jak koń na Wielkiej Pardubickiej, i wyminęła mnie w okamgnieniu.
Z bezsilności opadły mi nie tylko ręce, ale i szczęka, cycki i zmierzwione przez wiatr włosy. Obróciłam się zrezygnowana i stanęłam jak wryta, ponieważ mój najdroższy pies zażywał właśnie kąpieli w pokaźnej kupie gnoju, który cudownie namókł i wydzielał niepowtarzalną woń zgniłych jaj oraz świńskich odchodów. Stałam więc w tym deszczu i gapiłam się na mojego przeszczęśliwego psa, który po dziesięciu minutach jak gdyby nigdy nic podszedł do mnie merdając ogonem i pozwolił przypiąć smycz.
Komentarze
Prześlij komentarz