- A Pani szanowna to czego sobie życzy? - zapytał podtatusiały kelner, strzygąc bujnym wąsikiem a'la Wałęsa, równocześnie próbując wciągnąć mięsień piwny. który uwydatniał brudną koszulę.
- Kawę proszę, po turecku.
- Znaczy się parzuchę? - pyta kelnerzyna.
- Tak, parzuchę - odpowiadam i wyjmuję ze skórzanej torby gruby brulion.
Próbuję obmyślić jakby tu opisać życie kulturalne lat osiemdziesiątych. Rozglądam się po knajpie, szumnie nazwanej restauracją.
Naliczyłam dziewięć stolików przykrytych bordowymi, przypalonymi od papierosów obrusami. Na każdym z nich stoi duża, kwadratowa popielnica z hartowanego szkła, przyprawnik, serwetnik ze zwiniętymi sprytnie w wachlarzyk serwetkami oraz mały wazonik ze sztucznym goździkiem.
Nieopodal znajduje się bufet, a za jego ladą stoi pani w imponującej fryzurze, którą zawdzięcza trwałej ondulacji. Na głowie zatknięty ma dziwny dziwny czepek. Paznokcie pomalowała lakierem o odcieniu perłowego różu, a usta musnęła śliwkowym fioletem. W naszych czasach wyglądałaby dość kuriozalnie, ale biorąc pod uwagę lata późnego PRLu - mieści się w ramach wiejskiego krzyku mody i blichtru lat osiemdziesiątych.
- Cóż za połączenie - uśmiecham się pod nosem, zapisując każdy szczegół.
- I po co ja naciskałam ten przycisk? - krzyczę na siebie w myślach. Musiałam wcisnąć akurat COFNIJ? Nie mogłam DO PRZODU? No, trudno. Skoro się tu znalazłam to spróbuję jakoś przeżyć ten jeden dzień. Jutro rano całe szczęście znów będę w swoim łóżku.
Gdyby Waldek nie wymyślił tego przeklętego wehikułu czasu, siedziałabym pewnie przed komputerem, popijając whisky z colą, a nie kawę. Z fusami w dodatku... blee. Pikawa mi siądzie, jak nic.
Moje rozmyślania przerywa kelner. który stawia przede mną kawę. Oczywiście w cienkiej szklance ze spodkiem do kompletu z dwiema kostkami cukru. Wrzucam słodkie kwadraciki do parującego naparu, mieszam i upijam łyk, parząc sobie język.
- Mmmm, pyszna. Mocna i gęsta - zapisuję w zeszycie, że kawa smakuje inaczej. Bardzo wytrawnie, jest aromatyczna i wydaje się być zaparzana ze świeżo zmielonych ziaren.
- Przepraszam, szanowna pani, czy mogę czymś jeszcze służyć? - pyta kelner.
- Wie pan, zjadłabym nuggetsy, frytki z sosem czosnkowym i do tego wypiłabym dużą fantę - odpowiadam.
- Szanowna pani, to chyba z zachodu takie frykasy, co? U nas dziś w karcie flaczki, tatar, zupa śledziowa, ozorki w galarecie lub krupnik. Życzy pani sobie? - pyta z przyklejonym do ust uśmiechem.
- Aaaa. No to może poproszę flaczki i tatara - składam zamówienie i zastanawiam się, czy się przypadkiem nie rozchoruję.
- Czy szanowna pani życzy sobie coś do picia? - nie daje za wygraną kelner.
- Wszystko jedno - odpowiadam, notując w zeszycie kolejne pozycje kulinarne z lat osiemdziesiątych.
- Pani Zenia, zaraz szanownej pani poda - rzuca kelner na odchodnym.
Słyszę jak mówi do koleżanki.
- Pani Zeniu. Piwo ze smalcem pani poda na piątkę.
- Się robi panie Zdzisiu - odpowiada bufetowa.
Po około 20 minutach oczekiwania lądują przede mną pyszne flaki i nieziemski tatar. Wspaniałe, proste smaki. Zapijam to hojnie piwem z gigantyczną, gęstą pianką. Napój jest jakiś taki mocny i szybko zaczyna mi się kręcić w głowie. Cholera, ta cała Zenia dolała chyba czegoś do tego piwa...
Może moje notatki nie okażą się totalną porażką i opiszę ten wyjątkowy klimat w prosty sposób. Dobrze, że już spisałam relację ze stanu towaru na półkach sklepowych i zasad działania Gs-ów.
Płacę panu Zdzisiowi 200 złotych i próbuję wyjść na zewnątrz, ale zamiast tego wchodzę do zadymionego pomieszczenia z odrapanymi stolikami i metalowymi krzesłami obitymi zielonym skóropodobnym materiałem. Śmierdzi tu stęchłym piwem, a bufet nie wygląda już tak europejsko jak po drugiej stronie. Ciekawość zwycięża, zamawiam piwo w kuflu i nic więcej nie pamiętam...
Chyba miałam zamiar przyjrzeć się bliżej tym całym Gieesom.
Chyba miałam zamiar przyjrzeć się bliżej tym całym Gieesom.
Komentarze
Prześlij komentarz