Przejdź do głównej zawartości

Skorupa

Teodora Muławska mieszkała w Słupii Kapitulnej od urodzenia. Przyszła na świat jako jedna z pięciorga rodzeństwa i od maleńkości przyzwyczajano ją do pracy. Nic więc dziwnego, że zaraz po ukończeniu czwartej klasy Szkoły Powszechnej, rodzice wysłali ją do zamożnej rodziny adwokackiej na służbę. Nie pomógł lament i prośby, ich sytuacja finansowa była bardzo zła i żeby podreperować budżet, dziewczynka musiała wyjechać. Zamieszkała w Rawiczu, w pięknej willi. Jej zadaniem była opieka nad licznym przychówkiem wielmożów, a obietnica złożona matce, by każdy zarobiony grosz wysyłać rodzinie, która została na wsi - skrupulatnie przestrzegana.




Niedziele, które były jej jedynym dniem wolnym spędzała w kościele na próbach chóru. Mimo swojego słabego wykształcenia i wiejskiego pochodzenia, umiała zainteresować sobą wielu ludzi. Bóg obdarzył ją dźwięcznym sopranem, a każda wyśpiewana przez nią nuta drżała w cienkich kościelnych szybach jeszcze długo po zakończeniu próby. 
Na tych cotygodniowych spotkaniach poznała swojego przyszłego męża Stanisława, królującego nad innymi mężczyznami nie tylko wzrostem, ale i przyprawiającym o gęsią skórkę barytonem. Teodora długo odpierała zaloty byłego żołnierza niemieckiego, ale wytrwały jegomość doprowadził do tego, że po krótkim czasie zgodziła się zostać jego żoną.

Zamieszkali w niewielkim domku nieopodal stacji kolejowej i cmentarza. Przydomowy ogród okalający posiadłość stanowił główne źródło pozyskiwania żywności w czasie wojny. Dzięki pracowitości gospodyni i zaradności gospodarza, zawsze mieli co do garnka włożyć, niestety deficyt na mydło, środki przeciwbólowe czy opatrunkowe zmusił kobietę to pozyskania ich w inny sposób.

O ciepłej posadce w czasie wojny można było tylko pomarzyć. Wszystkie urzędy, sklepy, ośrodki zdrowia, a nawet zwykłe garkuchnie były obsadzone przesiedlonymi obywatelami Niemiec albo folksdojczami. Dla zwykłego Polaka nigdzie nie było pracy, nie mówiąc już o racjach żywnościowych przydzielanych raz w tygodniu.

Teodora była dobrą gospodynią i jak każda Polka z w okresie okupacji, potrafiła przygotować coś z niczego. Dzięki warzywom wyhodowanym w ogrodzie potrafiła szybko ugotować gar pełen kartoflanki, a jeśli dorzucić do tego garść kaszy jęczmiennej, uzyskiwała pierwszorzędny krupnik. 

Dzięki znajomościom męża Stanisława, udało się wielokrotnie sprzedać cały zapas zupy. Jej stałymi klientami stali się żołnierze niemieccy patrolujący pobliską stację kolejową i niebiescy policjanci. Za obiady nigdy nie brała pieniędzy. Wolała kiedy płacono jej za wikt czymś, co albo spienięży po wojnie, albo produktami spożywczymi, które były dostępne tylko na czarnym rynku. Najpopularniejszymi środkami płatniczymi była kawa, cukier, kakao i czekolada, a także od czasu do czasu nylonowe pończochy. Wszystkie te specjały lądowały zazwyczaj w dębowym kredensie, który był zamykany na mały kluczyk. Żadne z dzieci nie mogło go otworzyć. Ani Maria, ani Felicja, choć Bóg im świadkiem, że próbowały wielokrotnie.

Koniec wojny przyniósł ulgę wszystkim Polakom, ale wśród stacjonujących w naszym kraju Niemców siał przerażenie. Ludzie uciekali w popłochu z czym tylko mogli, często zabierając ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Pociągi jadące w stronę zachodniej granicy były przepełnione do granic możliwości, pasażerowie nie byli przygotowani na długą i męczącą podróż, więc za wszelką cenę próbowali zdobyć odrobinę wody albo jakiegokolwiek jedzenia.

Teodora wpadła na pomysł, że nagotuje zupy tak jak za okupacji, ale ustawi się z jedzeniem na peronie i zacznie ją sprzedawać. Jak pomyślała, tak zrobiła. Codziennie rano wyprowadzała na ganek mały wózek zrobiony z dziecięcej spacerówki i ustawiała na niej parujący garnek zupy oraz wiadro czystej wody.

Spragnieni i wygłodniali pasażerowie byli skłonni zapłacić każdą cenę za miskę zupy, ale, że niemieckie marki nie były nic warte, musieli rozstawać się ze swoimi drogocennymi pamiątkami rodzinnymi. Dzięki temu, w posiadanie rodziny Cichych trafiły złote łańcuszki, futra, srebrne ramki na zdjęcia, a także porcelana, które w czasie trudnych komunistycznych rządów były materiałem przetargowym w wielu sprawach. 

Jedyna rzecz, która pozostała w rodzinie to stara niemiecka patera, nazywana przez Teodorę "skorupą". Przetrwała dwie wojny w jakiejś niemieckiej rodzinie, ciężkie czasy komuny w rodzinie Cichych. Służyła dzielnie w domu Felicji, a teraz oddycha sobie spokojnie kuchennym kurzem na mojej półce.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka o królowej Róży

Całkiem niedaleko, bo tuż za brzozwym lasem, stał biały domek pokryty starą cementową dachówką, którą tu i ówdzie pokrywał mech. Pomalowane na zielono okiennice lśniły w słońcu, a wielkie, otwarte na oścież drzwi zachęcały do odwiedzin. W domku mieszkał ogrodnik Szkuta, którego największą miłością było hodowanie kwiatów. Jak nikt inny znał wszystkie rośliny znajdujące się w ogrodzie, dbał o nie, pielęgnował i pomagał rosnąć. Jego największą tajemnicą było to, że potrafił porozumiewać się ze swoimi kwiatami. To właśnie one mówiły mu gdzie najlepiej je posadzić, w którym miejscu ziemia jest odpowiednio żyzna, a w którym miejscu wyleguje się rudy kocur Stefek i lepiej byłoby to miejsce omijać. Szkuta kochał swój ogród, ale brakowało mu rośliny, z której byłby dumny i mógłby chwalić się nią wśród znajomych. Pragnął takiej rośliny, która królowałaby w jego ogrodzie, dlatego w pierwszy piątek czerwca wybrał się na wielki targ rolniczy z zamiarem zakupienia sadzonek. Jego

Bajka o wrocławskich krasnalach

Baju, baju, bajka... Wszystkie dzieci wiedzą o tym, że krasnoludki to małe dzieln e skrzat y , które pracują w nocy i pomagają ludziom. Ale czy wiecie, że jest miasto, w którym krasnale żyją i mają się dobrze? Nie? No to spieszę z pomocą. Otóż krasnale mieszkają we Wrocławiu, pięknym mieście położonym na Dolnym Śląsku. Mieszka tam pewien mały chłopiec, który przeżył niezwykłą przygodę. Mam 10 lat i na imię mi Cyryl. Mieszkam z mamą w dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu, w starych koszarach wojskowych. Mój tato był porucznikiem w wojsku, ale zginął na misji i zostaliśmy z mamą we dwoje. Mam rude włosy i piegowaty nos. Nie przeszkadza mi to jednak, bo mama mówi, że dzięki temu jestem wyjątkowy. Chodzę do szkoły na naszym osiedlu i mam wielu przyjaciół. W naszym bloku mieszkają ludzie, którym często pomagam. Czasem pomagam sąsiadce z dołu, wyprowadzam psa pana Kazimierza lub przytrzymuję ciężkie drzwi od klatki, żeby Pani Krysia mogła swobodnie wejść wraz ze swoimi rozkrzycza

O sercu, żółci i kiju w dupie

Od niemal dziesięciu lat moja najukochańsza babcia żyje ze stymulatorem serca, który pilnuje prawidłowego rytmu serca i nie pozwala mu na leniuchowanie. Dzięki temu urządzeniu najbardziej pomysłowa kobieta na świecie, czort wcielony i anioł w jednym, żyje i ma się dobrze. I niech tak będzie! Kontrole takich stymulatorów odbywają się raz do roku i od siedmiu lat mam przyjemność jeździć z babcią do poznańskiej kliniki po to by sprawdzić czy wszystko w porządku. Od wielu lat nic się tam nie zmieniło. Kolejki oczekujących na badanie, zaduch, smutek i strach przed tym co powie lekarz, bo jak mówi babcia, jak pompa w organizmie siądzie to już dupa blada. Żeby uniknąć zmęczenia , koszmarnych kolejek i wszechogarniającej rozpaczy, zdecydowałyśmy się na kontrole prywatne. Ludzi jest zdecydowanie mniej, ale zawsze znajdzie się ktoś z kim można pogawędzić, a babcia to uwielbia. Bardzo często, ku mojej uciesze chwali i podtrzymuje na duchu starszych od siebie pacjentów mówiąc, że świetn