Przejdź do głównej zawartości

Historia trzech pierwszych randek

Podczas porządkowania jakiejś starej szafy, odnalazłam pamiętnik z czasów, kiedy życie było okropne, rodzice mnie nie rozumieli, a randki były dla mnie tym, czym dla cukrzyka insulina. A tych randek było aż trzy, więc bez kozery rzec można, że należałam do grupy dinozaurów randkowych oraz również (a jakże!) koszmarów wszystkich pierwszych randek. Lektura była przednia, uśmiałam się jak norka, zatem żeby nie być gołosłowną - przytoczę te historie rodem z randkowego piekła.


1


Okres dorastania można określić jednym słowem: Rolercoaster. Hormonalny, uczuciowy, całkowicie i niezaprzeczalnie destabilizujący młody organizm. A jeśli dodać do tego miłosne uniesienia to katastrofa gotowa. Rodzice wykończeni nerwowo, nastolatek pełen buty i własnych przekonań - załamany. Znikąd pomocy. Tragedia.

W tym całym bałaganie dostrzec można jednak przyjemne aspekty dojrzewania, dzięki którym młody człowiek wie, że żyje. Głównym z nich jest zauroczenie zwane także pierwszym zakochaniem.

Wyobraźcie więc sobie mnie, jako siedemnastoletniego podlotka, który idzie na pierwszą w życiu randkę (w dodatku zaaranżowaną przez nadopiekuńczą ciotkę) ze starszym o pięć lat chłopakiem.

Paweł wydawał mi się szalenie dorosły, odpowiedzialny i miły. Zerkałam na niego spode łba raz po raz i zastanawiałam się dlaczego jeszcze nie ma dziewczyny. Jedno z takich cielęcych spojrzeń przechwyciła moja rezolutna ciotka i z właściwą dla siebie prostotą kazała chłopakowi zabrać mnie dokądś wieczorem. Pawełek kiwnął kudłatą czarną czupryną, niemalże zasalutował, podszedł do mnie i wydukał, że zabierze mnie na pływalnię, bo w Aquaparku pewnie jeszcze nie byłam.
Prawda była taka, że faktycznie nie byłam, więc uśmiechnęłam się głupio i ze wzrokiem wbitym prosto w jego sweter powiedziałam inteligentnie:

- Nooooo.

Tak oto stałam się piszczącą nastolatką, która od rana goliła nogi, przeglądała się w lustrze i przekładała z miejsca na miejsce swój jedyny różowo - fioletowy kostium kąpielowy. Od wczesnego popołudnia (nie wiadomo po co) lakierowałam i tapirowałam swoje krótkie włosy i nie mogłam doczekać się osiemnastej. Trzydzieści minut przed czasem siedziałam na taborecie w przedpokoju i nerwowo zagryzałam policzek, bo oprócz tego, że dokuczał mi stres związany z pierwszą randką, to jeszcze czułam lekkie zażenowanie, ponieważ jak się okazało nie miałam modnej sportowej torby, więc wszystkie potrzebne rzeczy musiałam upchnąć do szeleszczącej reklamówki z Aldiego. Wyglądałam więc jak niegdyś pewna pani prezydentowa tuż przed ważnym rządowym lotem. Brakowało mi jedynie kanapek z jajkiem i termosu z gorącą herbatą.

Punktualnie o osiemnastej do drzwi zastukał Pawełek po to by zabrać mnie na pływalnię. Miłym spacerkiem pełnym milczenia oraz od czasu do czasu wtrącaniem; - uch, jak zimno - oraz - nooo, dotarliśmy na miejsce. Jak się później okazało, rozmowa się kleiła, kilka razy chłopak zaśmiał się z moich dowcipów, ja rozmemłałam się całkowicie i poczułam jak w dole brzucha rodzą się do życia trzepoczące skrzydłami motyle. Po dwóch godzinach radosnego taplania się w wodzie, postanowiliśmy wrócić do domu. A w szatni okazało się, że... nie zabrałam ręcznika. Nie wiedziałam więc czy włożyć ubrania na mokre ciało i zaryzykować zapalnie płuc, czy pójść do chłopaka i poprosić o pomoc. Zdecydowałam się na to drugie i niczym fioletowo - różowa mokra larwa zapukałam do szatni obok, wcześniej przybierając na twarzy barwy wojenne lub jak kto woli kolor dorodnego, dojrzałego pomidora. Paweł okazał wiele wyczucia i po dżentelmeńsku oddał mi swój ręcznik, który w ekspresowym tempie mu zwróciłam, a myśl, że wyciera się nim teraz, przyprawiało moje serce o  radosne fikołki.

Wróciliśmy do domu udając, że ręcznikowa wpadka nie miała miejsca, a rozmowa toczyła się nadal wokół mroźnej aury i piosenek Gabriela Fleszara. Cieszyłam się więc jak dziecko, kiedy Paweł oznajmił mi, że jeśli chcę to jutro zabierze mnie do kawiarni. 

Boże, myślałam, że wygrałam los na loterii. Wyglądało na to, że moje sztubackie zachowanie nie odstręczyło tego spokojnego człowieka, więc przyrzekłam sobie, że na kolejnej randce nie pozwolę sobie na żadne wpadki. Nie jadłam nic wzdymającego, wyspałam się i umalowałam tylko odrobinę. Zapomniałam jednak o moim pęcherzu, który we wszystkich ważnych dla mnie momentach ma wielkość orzeszka i domaga się natychmiastowego opróżnienia.

Wraz z dwójką znajomych poszliśmy do uroczej małej kawiarni. Zamówiliśmy gorącą czekoladę i opowiadaliśmy o sobie. Czas mijał na miłej rozmowie, ale ja zaczęłam przebierać nogami, więc udałam się do toalety. Nie wzięłam pod uwagę faktu, że w końcówce lat dziewięćdziesiątych wszystkie toalety w barach i kawiarniach były płatne. I co gorsza, nie miałam tych cholernych pięćdziesięciu groszy przy sobie, bo szanowni Państwo - wybrałam się na randkę bez torebki! Poczłapałam więc do mojego jakże cierpliwego kompana i z zażenowaniem poprosiłam o monetę. Oczywiście w momencie kiedy do niego mówiłam, muzyka przycichła i siedząca z nami para wszystko usłyszała. Upokorzona i znów czerwona jak ćwikła skorzystałam z toalety i do końca wieczoru nie odzywałam się ani słowem oraz oczywiście nic nie piłam.

Niezmordowany Paweł widział chyba we mnie jakiś potencjał bo nazajutrz oznajmił mi, że zaprasza mnie na sylwestra. Motyle ożyły, wzbiły się do lotu i przebierały drobnymi skrzydełkami mniej więcej w okolicach żołądka, powodując brak łaknienia i przymusową dietę. No cóż. Tym razem sprawy zawalić już nie mogłam. Pomyśłam, że do trzech razy sztuka.
Bawiliśmy się doskonale, ale mniej więcej w okolicach pierwszej w nocy okazało się, że muszę zmienić buty, bo obcasy, które miałam na sobie okrutnie dały mi się we znaki i byłam zmuszona do chwilowej przerwy w tańcu. Paweł usłyszał piosenkę, którą bardzo lubił, poderwał się z krzesła i z szerokim uśmiechem poprosił mnie do tańca. Ja jednak potrzebowałam odpoczynku, więc zaproponowałam żeby zatańczył z dziewczyną, która przyszła sama na tego sylwestra i prawie w ogóle się nie bawiła. Chłopak lekko się zdziwił, ale po chwili wywijał już na parkiecie z rudowłosą pięknością.
Wróciliśmy do domu we trójkę. Ja zostałam odprowadzona pod drzwi, a Ruda i Pawełek postanowili dokończyć świętowanie gdzie indziej.
Pierwszego stycznia motyle umarły nagłą śmiercią, a po pół roku ich zwłoki wydaliłam wraz z wiadomością o ślubie tej pary.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bajka o królowej Róży

Całkiem niedaleko, bo tuż za brzozwym lasem, stał biały domek pokryty starą cementową dachówką, którą tu i ówdzie pokrywał mech. Pomalowane na zielono okiennice lśniły w słońcu, a wielkie, otwarte na oścież drzwi zachęcały do odwiedzin. W domku mieszkał ogrodnik Szkuta, którego największą miłością było hodowanie kwiatów. Jak nikt inny znał wszystkie rośliny znajdujące się w ogrodzie, dbał o nie, pielęgnował i pomagał rosnąć. Jego największą tajemnicą było to, że potrafił porozumiewać się ze swoimi kwiatami. To właśnie one mówiły mu gdzie najlepiej je posadzić, w którym miejscu ziemia jest odpowiednio żyzna, a w którym miejscu wyleguje się rudy kocur Stefek i lepiej byłoby to miejsce omijać. Szkuta kochał swój ogród, ale brakowało mu rośliny, z której byłby dumny i mógłby chwalić się nią wśród znajomych. Pragnął takiej rośliny, która królowałaby w jego ogrodzie, dlatego w pierwszy piątek czerwca wybrał się na wielki targ rolniczy z zamiarem zakupienia sadzonek. Jego

Bajka o wrocławskich krasnalach

Baju, baju, bajka... Wszystkie dzieci wiedzą o tym, że krasnoludki to małe dzieln e skrzat y , które pracują w nocy i pomagają ludziom. Ale czy wiecie, że jest miasto, w którym krasnale żyją i mają się dobrze? Nie? No to spieszę z pomocą. Otóż krasnale mieszkają we Wrocławiu, pięknym mieście położonym na Dolnym Śląsku. Mieszka tam pewien mały chłopiec, który przeżył niezwykłą przygodę. Mam 10 lat i na imię mi Cyryl. Mieszkam z mamą w dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu, w starych koszarach wojskowych. Mój tato był porucznikiem w wojsku, ale zginął na misji i zostaliśmy z mamą we dwoje. Mam rude włosy i piegowaty nos. Nie przeszkadza mi to jednak, bo mama mówi, że dzięki temu jestem wyjątkowy. Chodzę do szkoły na naszym osiedlu i mam wielu przyjaciół. W naszym bloku mieszkają ludzie, którym często pomagam. Czasem pomagam sąsiadce z dołu, wyprowadzam psa pana Kazimierza lub przytrzymuję ciężkie drzwi od klatki, żeby Pani Krysia mogła swobodnie wejść wraz ze swoimi rozkrzycza

O sercu, żółci i kiju w dupie

Od niemal dziesięciu lat moja najukochańsza babcia żyje ze stymulatorem serca, który pilnuje prawidłowego rytmu serca i nie pozwala mu na leniuchowanie. Dzięki temu urządzeniu najbardziej pomysłowa kobieta na świecie, czort wcielony i anioł w jednym, żyje i ma się dobrze. I niech tak będzie! Kontrole takich stymulatorów odbywają się raz do roku i od siedmiu lat mam przyjemność jeździć z babcią do poznańskiej kliniki po to by sprawdzić czy wszystko w porządku. Od wielu lat nic się tam nie zmieniło. Kolejki oczekujących na badanie, zaduch, smutek i strach przed tym co powie lekarz, bo jak mówi babcia, jak pompa w organizmie siądzie to już dupa blada. Żeby uniknąć zmęczenia , koszmarnych kolejek i wszechogarniającej rozpaczy, zdecydowałyśmy się na kontrole prywatne. Ludzi jest zdecydowanie mniej, ale zawsze znajdzie się ktoś z kim można pogawędzić, a babcia to uwielbia. Bardzo często, ku mojej uciesze chwali i podtrzymuje na duchu starszych od siebie pacjentów mówiąc, że świetn