Przejdź do głównej zawartości

Wierchomla - historia Marii i Włodzimierza


                        - Znów zapchał się komin. Julian, wrocil ies z cerkwii? - krzyknęła Maria, otwierając na przestrzał drzwi i okna żeby pozbyć się z izby gryzącego dymu. Stanęła w przedsionku i pomyślała, że nie zdąży ugotować obiadu na czas, a przecież dzieci lada moment miały wrócić z porannej mszy. Pop nie lubił zbyt długo trzymać ludzi, bo wiedział, że większość jego młodych parafian musi pomagać w codziennych obrządkach. 

                                                              źródło: http://climb-photo.blogspot.com/

Wiele rodzin straciło na wojnie ojców i mężów, a rodzina Herbutów nie była w tym przypadku wyjątkiem. Włodzimierz nie dawał znaku życia od 1942 roku, więc Maria musiała radzić sobie sama. Na jej głowie zostało całe gospodarstwo. Dwa hektary żyznej ziemi, krowy, kilka owiec, koń i prosięta.  Nie było lekko, ale każde z trójki jej dzieci miało swoje obowiązki i dzięki wspólnym wysiłkom głód nie zajrzał im pod strzechę. 

                                                                          źródło:photoblog.pl

                         Kobieta ocknęła się z zadumy widząc na łuku drogi wracającą dziatwę. Dwunastoletnia Walerka i jej o trzy lata starszy brat Damian biegli co sił w nogach po kamienistej ścieżce, ścigając się i wygłupiając, a ich najstarszy, pełnoletni brat, ze znudzoną miną człapał za nimi, rozglądając się uważnie wokół. Maria weszła szybko do chałupy, ze spiżarki wyjęła wielki bochen chleba zawinięty w płótno, garnek kwaśnego mleka, masło i bryndzę z rozmarynem. Kładąc wszystko na stole, pogoniła dzieci do jedzenia.
- Narazi musyme sia zadowolyty tym szto jest. Jedzcie, a potem Julian pomoże mi naprawić komin. [- Narazie musi nam wystarczyć to co mamy.]
Młodzież rozsiadła się wygodnie na ławie pod oknem i ochoczo zabrała się do jedzenia. Po dwudziestu minutach na stole nie było już śladu po posiłku, rodzeństwo przebrało się w zwyczajne ubrania i udało się do swoich prac. Julian pobiegł do sąsiada po drabinę, Walerka poszła po owce, a Damian udał się do stajni.
Ojciec byłby z nich dumny, pomyślała Maria, odmierzając glinę i wodę we właściwych proporcjach. Głęboko wciągała w płuca rześkie majowe powietrze, a znajome zapachy pozwoliły jej wrócić pamięcią do czasów kiedy poznała męża. Przypomniała sobie pewną wiosenną sobotę dwadzieścia lat wcześniej. Matka obwieściła jej wtedy, że wieczerzę zjedzą razem z Herbutami. Ich najstarszy syn wrócił ze szkół i  rodzice chcieli wspólnie uczcić tę radosną nowinę. Jak się później okazało zwykła kolacja (na którą matka kazała Marii przyoblec najpiękniejszą opliczę i kabaty), przerodziła się w zmówiny. Kilka miesięcy wcześniej ojcowie dogadali się co do ożenku i młodzi musieli pogodzić się z ich decyzją. Maria była przerażona. O swoim przyszłym małżonku wiedziała tylko tyle, że rozpoczynał budowę własnego domu i dopiero wrócił z Krakowa. Patrzyła ze smutkiem na zachwyconych ojców, którzy mieli tak przednie humory, że dziewczyna podejrzewała ich o wypicie zbyt dużej ilości kropek*. Wodziła smutnym wzrokiem po izbie do momentu, aż napotkała spojrzenie czarnych oczu Włodzimierza. Wpatrywał się w nią bardzo intensywnie kilka minut, po czym wstał i kłaniając się w pas zaprosił na spacer. Powiedział jej wtedy żeby się nie martwiła, bo już od bardzo dawna ludzie zawierali zaaranżowane wcześniej związki małżeńskie i świat toczył się dalej. Poza tym, najważniejsze, że będą się szanować - reszta sama przyjdzie. Pokrzepiona nieco tymi słowami Maria wróciła z narzeczonym do domu, gdzie w najlepsze trwała wrzawa i biesiada.
- Chyba odstawię już ten eter, bo gotowi przesadzić z kropką. - Powiedział z uśmiechem Włodzimierz, sięgając po małą brązową flaszkę.

Ślub i wesele odbyły się dwa tygodnie później, a młodzi państwo Herbutowie wprowadzili się do nowego domu w 1927 roku.  Życie było dla nich łaskawe. Na świecie pojawiały się dzieci, gospodarstwo, choć niewielkie, prosperowało prężnie i przynosiło stałe profity. Maria wytwarzała doskonały nabiał, który doceniany był przez "miastowych" na targu w Piwnicznej. Zresztą w Wierchomli też był lubiany, choć z mniejszym zachwytem. We wsi gospodynie same wolały wyrabiać sery, więc grupa odbiorców zawęziła się do popa i miejscowego felczera, pana Tyliszczaka,  który kilka lat później robił wszystko by rodzina przetrwała.

Wojna nadeszła niespodziewanie i z właściwą sobie gwałtownością zmieniła wszystko. Każdy zdrowy mężczyzna musiał pomóc w walce o ojczyznę. Włodzimierz nie był wyjątkiem. Musiał pożegnać się z rodziną i wyruszyć w Polskę. Listy przychodziły bardzo nieregularnie, ale przynajmniej Maria miała pewność, że mąż przebywa w Warszawie i co najważniejsze - żyje. Kobieta otarła łzy kiedy usłyszała nawoływania Juliana, który zdążył już wyjąć olbrzymi fragment komina zalegającego w przewodzie. Musiała wrócić do rzeczywistości, wojna właśnie się skończyła, a jej rodzina uczyła się żyć dalej.

- Mamo, podasz mi zaprawę? Słomę już wziąłem.
- Idę już synu, idę. - Westchnęła i wtaszczyła na szczyt dachu wiadro pełne glinianej zaprawy.

Prace naprawcze zajęły im kilka godzin, ale udało się skończyć przed zmierzchem. Zmęczeni, ale zadowoleni położyli się do łóżek. Koło północy, zbudził ich hałas, który dochodził z obory. Pies szczekał jak opętany, a koń rżał przestraszony. Julian pierwszy wyskoczył z pieleszy, wdział chołoszni i kyrpci, chwycił haczyk od pieca i opuścił chałupę w pośpiechu. Za nim popędziła zdenerwowana Maria. Chłopak ostrożnie uchylił drzwi od obory, trzymając mosiężny haczyk nad głową. Uspokoił konia, zajrzał do krów i kiedy chciał wyjść, usłyszał szloch matki, która stała koło żłobu.
- Juleczku, pędź czym prędzej do pana Tyliszczaka i powiedz, że sprawa jest pilna. Tylko pilnuj żeby was nikt nie widział, proszę. To bardzo ważne.
Chłopak pokiwał głową i o nic nie pytając popędził do domu felczera, który nie zadając zbędnych pytań upchnął narzędzia lekarskie pod pazuchą i pobiegł za młodzieńcem. Zastali matkę drącą prześcieradło na długie pasy.
- Szybko, doktorze, tutaj - powiedziała Maria, wskazując na drzwi od obory.
Lekarz podszedł do żłoba i przyświecając małą świecą zajął się celem swojej wizyty.
- Na Boga Żywego, toż to pan Herbut. Nie poznałem w pierwszej chwili, taki poraniony. Szybko, Julianie, pędź po drabinę, pani Mario szybko do domu. Tu zostawić go nie możemy.

Przetransportowali zmaltretowanego Włodzimierza do domu i ułożyli na klepisku koło pieca. Doktor kazał pozapalać świece, zagotować wody i oczyścić rany. Sam zajął się badaniem. Okazało się, że człowiek został dotkliwie pobity i ugodzony bagnetem w udo. Poza tym jest odwodniony i wychudzony. Przez całą noc we trójkę na zmianę oczyszczali rany, podawali wodę i próbowali zbić gorączkę. Dopiero nad ranem się udało.

Kiedy matka powiedziała pozostałej dwójce o nocnych wydarzeniach, zapadła całkowita cisza. Damian kiwnął głową na znak, że będzie trzymał język za zębami, Walerka nie chciała odejść od ojca. Siedziała przy nim cały ranek i pilnowała żeby niczego mu nie brakowało.

- Pani Mario, przyjdę późnym wieczorem. Póki co, proszę zachowywać się jak zwykle. Nie znamy okoliczności w jakich pan Włodzimierz do nas trafił. Trzeba dmuchać na zimne, bo nie daj Boże... -
Felczer nie dokończył, tylko zebrał w pośpiechu swoje rzeczy i udał się do domu.
Dzieci pełniły dyżur przy ojcu na zmianę. We wtorek rano dwójka z nich musiała iść do szkoły. Kolejna nieobecność byłaby dziwna, a przecież należało zachować pozory, dlatego opiekę przejęli Maria i Julian. Życie toczyło się w ten sposób przez dwa tygodnie. Włodzimierz majaczył w malignie, łkał, wzywał Pana Boga, a potem nagle tracił przytomność. Zrywał go czasem nagły kaszel, a potem nagle zasypiał. Poprawa nastąpiła dopiero w połowie czerwca. Włodzimierz z wysiłkiem usiadł na posłaniu i delikatnie pogłaskał po głowie.

- Marysiu - szepnął z wysiłkiem - nie mogę tu zostać, milicja po mnie przyjdzie. Poza tym mam suchoty. Jak wydobrzeję to odejdę. Nie będę was narażał. Należałem do Państwa Podziemnego, donosiłem, brałem udział w powstaniu. Przez wiele miesięcy żyłem z innymi żołnierzami w lesie, w końcu zdezerterowałem i wróciłem do was. To hańba.
- Ćśśśśś, nie mów teraz. Coś wymyślę i to jeszcze dziś. Nie pozwolę żebyś znowu zniknął z naszego życia. Nigdy!

Wieczorem ustalono, że przenoszą Włodzimierza na strych. Dawniej, przy kominie wybudowano sporą wędzarnię. Zmieścił się tam siennik i stolik. Maria była przekonana, że to wystarczy. Mąż wyzdrowieje, a kiedy ta cała nagonka się skończy, wszyscy odetchną z ulgą i życie wróci do normy.

Plan działał bez zarzutu. Życie toczyło się jak zwykle. Popołudniami któreś z dzieci czytało z ojcem książki, opowiadało o minionych latach, a wieczorem do męża przychodziła żona. Rany na ciele goiły się szybko, mężczyzna zaczął przybierać na wadze, jednak kurz, dym oraz brak świeżego powietrza, powodowały, że duszności i kaszel pogłębiały się każdego dnia.

Doktor był zaniepokojony. Nie był w stanie zatrzymać napadów kaszlu Włodzimierza. Odgłosy kaszlu mogły zwrócić uwagę ludzi, którzy z pewnością donieśliby milicji o obecności mężczyzny.

                                                                              źródło: skanseny.net




Żeby zagłuszać pokasływanie ojca Walerka otwierała kuchenne okno, siadała przy nim z płótnem i śpiewała najgłośniej jak potrafiła:

A ty, myła, a ty, myła,
sztos dumała,
Ked soj hweczer, ked soj hweczer,
zo mnom stała?
Tota jedna dumka moja,
że ty ne mij, ja ne twoja.
Duszko moja. **

Lato przeszło łagodnie w jesień, wszystkie zbiory trafiły do piwnic, spiżarni i kopców. Wydawało się, że rodzina nauczyła się żyć w nowych okolicznościach, jednak pewnego ciepłego październikowego dnia, do domu wpadło dwóch rosłych mężczyzn. Bez podawania przyczyn zaczęli przetrząsać izby, wywracali łóżka. W końcu jeden z nich podstawił drabinę i wszedł na strych. Wiedziony nagłym impulsem podszedł do wędzarni, szarpnął drzwi i spojrzał wprost na wymizerowanego mężczyznę, który skulony na sienniku, drżał ze strachu. Milicjant otworzył oczy ze zdumienia i po chwili zastanowienia huknął z całej siły drzwiami. Zszedł na dół i obwieścił, że niczego nie znalazł.

Włodzimierz przeżył jeszcze pół roku. Niestety w niesprzyjających warunkach choroba postępowała błyskawicznie i pewnego dnia Damian znalazł martwego ojca.
Pod osłoną nocy, pochowano go na cmentarzu przy cerkwi. Obrządek trwał kilka minut, pop odmówił modlitwę żałobną i w pośpiechu złożono ciało do grobu.
Maria dotrzymała słowa. Do końca życia byli razem.


*Kropka - to tradycyjny trunek pity przez Łemków. Do kieliszka spirytusu lub wódki dodawano kroplę eteru. Już jedna porcja doskonale rozluźnia i powoduje świetne samopoczucie. Przedawkowanie grozi przesadną euforią, podnieceniem lub szałem.

**Łemkowska piosenka, śpiewana w Beskidach.




                   



   

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bajka o królowej Róży

Całkiem niedaleko, bo tuż za brzozwym lasem, stał biały domek pokryty starą cementową dachówką, którą tu i ówdzie pokrywał mech. Pomalowane na zielono okiennice lśniły w słońcu, a wielkie, otwarte na oścież drzwi zachęcały do odwiedzin. W domku mieszkał ogrodnik Szkuta, którego największą miłością było hodowanie kwiatów. Jak nikt inny znał wszystkie rośliny znajdujące się w ogrodzie, dbał o nie, pielęgnował i pomagał rosnąć. Jego największą tajemnicą było to, że potrafił porozumiewać się ze swoimi kwiatami. To właśnie one mówiły mu gdzie najlepiej je posadzić, w którym miejscu ziemia jest odpowiednio żyzna, a w którym miejscu wyleguje się rudy kocur Stefek i lepiej byłoby to miejsce omijać. Szkuta kochał swój ogród, ale brakowało mu rośliny, z której byłby dumny i mógłby chwalić się nią wśród znajomych. Pragnął takiej rośliny, która królowałaby w jego ogrodzie, dlatego w pierwszy piątek czerwca wybrał się na wielki targ rolniczy z zamiarem zakupienia sadzonek. Jego

Bajka o wrocławskich krasnalach

Baju, baju, bajka... Wszystkie dzieci wiedzą o tym, że krasnoludki to małe dzieln e skrzat y , które pracują w nocy i pomagają ludziom. Ale czy wiecie, że jest miasto, w którym krasnale żyją i mają się dobrze? Nie? No to spieszę z pomocą. Otóż krasnale mieszkają we Wrocławiu, pięknym mieście położonym na Dolnym Śląsku. Mieszka tam pewien mały chłopiec, który przeżył niezwykłą przygodę. Mam 10 lat i na imię mi Cyryl. Mieszkam z mamą w dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu, w starych koszarach wojskowych. Mój tato był porucznikiem w wojsku, ale zginął na misji i zostaliśmy z mamą we dwoje. Mam rude włosy i piegowaty nos. Nie przeszkadza mi to jednak, bo mama mówi, że dzięki temu jestem wyjątkowy. Chodzę do szkoły na naszym osiedlu i mam wielu przyjaciół. W naszym bloku mieszkają ludzie, którym często pomagam. Czasem pomagam sąsiadce z dołu, wyprowadzam psa pana Kazimierza lub przytrzymuję ciężkie drzwi od klatki, żeby Pani Krysia mogła swobodnie wejść wraz ze swoimi rozkrzycza

O sercu, żółci i kiju w dupie

Od niemal dziesięciu lat moja najukochańsza babcia żyje ze stymulatorem serca, który pilnuje prawidłowego rytmu serca i nie pozwala mu na leniuchowanie. Dzięki temu urządzeniu najbardziej pomysłowa kobieta na świecie, czort wcielony i anioł w jednym, żyje i ma się dobrze. I niech tak będzie! Kontrole takich stymulatorów odbywają się raz do roku i od siedmiu lat mam przyjemność jeździć z babcią do poznańskiej kliniki po to by sprawdzić czy wszystko w porządku. Od wielu lat nic się tam nie zmieniło. Kolejki oczekujących na badanie, zaduch, smutek i strach przed tym co powie lekarz, bo jak mówi babcia, jak pompa w organizmie siądzie to już dupa blada. Żeby uniknąć zmęczenia , koszmarnych kolejek i wszechogarniającej rozpaczy, zdecydowałyśmy się na kontrole prywatne. Ludzi jest zdecydowanie mniej, ale zawsze znajdzie się ktoś z kim można pogawędzić, a babcia to uwielbia. Bardzo często, ku mojej uciesze chwali i podtrzymuje na duchu starszych od siebie pacjentów mówiąc, że świetn