No, panie Bednarek, toś pan tu namieszał! Tak brzmiała moja pierwsza myśl po przeczytaniu kontynuacji Łowcy Nimfetek. I trochę byłam zasmucona, trochę rozczarowana, a trochę zaintrygowana, bo autor zrobił tu jakiś skok w bok i trudno tę powieść jednoznacznie ocenić.
Oskar Blajer oszalał! Dosłownie i w przenośni, ale jakoś wcale mu nie jest źle z tym szaleństwem. Ot, tęskni za zamordowaną dziewczyną, którą szczególne sobie umiłował, a jego spaczony umysł podpowiada mu, że warto znaleźć sobie zastępstwo. Ważne jedynie, by dziewczyna była blondynką, posturę miała podobną do oryginału, a już resztę zrobią jej ciuchy i rozbuchana wyobraźnia Blajera. A pani doktor, która przeprowadza z nim sesje terapeutyczne nie może domyślić się prawdy, więc główny bohater usiłuje wyprowadzić ją w pole. Niestety, nic nie jest doskonałe i prędzej czy później człowiek musi popełnić błąd. A Oskar jest w tym mistrzem.
Ta książka jest zdecydowanie odmienna od swojej poprzedniczki. W Łowcy Nimfetek, uczucie niepokoju i swego rodzaju przerażenie, towarzyszyły czytelnikowi niemal bez ustanku. Dzięki temu powieść czytało się z zachwytem i zainteresowaniem. W Obsesji tego nie ma. Przez niemal trzysta stron autor pochyla się nad spaczonym umysłem głównego bohatera, dywaguje na temat jego poczytalności i niejako usprawiedliwia jego potworne zapędy. Czytelnik odnosi wrażenie, że oto znajduje się na sali operacyjnej i reanimuje pacjenta, który ma nikłe szanse na przeżycie. I kiedy już trzeba ogłosić zgon, asystolia trwa już jakiś czas, to nagle serce pacjenta zaczyna drgać, na monitorach linia ezoelektryczna pulsuje coraz szybciej, ogłaszając wszem i wobec, że pacjent jednak będzie żył. I tak właśnie Adrian Bednarek uratował Obsesję. Niczym wytrawny chirurg ciął i dłubał, by ostatecznie ozdrowić pacjenta.
Książka zaczyna bowiem porywać dopiero po przeczytaniu połowy. Akcja przyspiesza, jest coraz ciekawsza. Bohater kluczy, miota się, ale jeszcze się broni przed ostateczną porażką. Popada w coraz to nowe stany emocjonalne, a ciąg pewnych zdarzeń doprowadza czytelnika do niewygodnych uczuć, co w konsekwencji postawi go przed pytaniem; czy tego bohatera można rozgrzeszyć?
Jeżeli autor miał taki cel, by głaskać czytelnika i rozwlec fabułę do granic wytrzymałości, po to, by ostatecznie przyłożyć prawym sierpowym – to szacuneczek. Jeśli jednak wyszło to tak po prostu (a jak wiadomo, podczas pisania, książka potrafi żyć własnym życiem) to też nie ma problemu, bo w obu przypadkach wyszło zdecydowanie dobrze. I w zasadzie nie powinno się już tego dalej drążyć.
Bohaterowie jak zwykle pierwszorzędni, wyraziści i nieidealni. Pełni wigoru i zdolni do życiowych przewrotów. Dodatkowym atutem są mięsiste dialogi, przepełnione inteligentnymi ripostami i pyskówkami.
Wydaje mi się, że to było jedynie potknięcie, po którym autor wstał, otrzepał zdarte kolana i pomaszerował dalej.
Zatem, moi drodzy!
Poczekajmy na trzeci tom i wznośmy modły do wszystkich booków żeby Adrian Bednarek położył nas na łopatki tak jak w przypadku pierwszej części.
Komentarze
Prześlij komentarz