Marzyła mi się książka, która pochłonie mnie bez reszty, zapuka w czerep i przedstawi się grzecznie, że oto ona przyszła poprzestawiać mi w tobołkach i przepalić styki. No i przybył Lichwiarz, i to uczynił. Kilkukrotnie wywaliło mnie z laci, przypiekło solidnie mózgownicę i rąbnęło prawym prostym, aż mi okulary zaparowały. Tak, moi Państwo – mocna to lektura była.
Początkowo sądziłam, że mam do czynienia z kryminałem. Solidną, kilkusetstronicową książką z fajnym, skomplikowanym i wielowątkowym śledztwem, przykładem polskich śledczych, dla których "fabryka" to drugi dom, a ich życie osobiste nie istnieje. Okazało się jednak, że tak łatwo nie będzie, ponieważ autor nagotował iście diabelskiego wywaru i poczęstował czytelników historią, której bliżej do horroru niźli do potyczek kryminalnych.
I choć powieść rozpoczyna się brutalną śmiercią, wokół której rozsiano tysiące niejasnych wątków, to jednak gdzie indziej skręca akcja i na czym innym się skupia. Wydaje się, że autor zbacza z drogi śledczej i ładuje się wprost pod rozpędzoną ciężarówkę z napisem "paranormalne", by potem jak gdyby nigdy nic wrócić na dobrze znany tor, w którym dowody zbrodni są najważniejsze. I ta fabularna kołomyja trwa w najlepsze, wodząc czytelnika za nos, aż do pewnego momentu...
To była rześka i oryginalna historia. Rytmiczna, dobrze przemyślana i przygotowana tak, że momentami szokuje. Najadłam się do syta mięsistymi i drobiazgowymi opisami, uśmiałam, czytając dialogi, toczące się pomiędzy przyjaciółmi i wystraszyłam kilkukrotnie. To bardziej powieść grozy niż kryminał, ale napisany zachwycająco, z dużą porcją czarnego humoru i kilkunastoma zwrotami akcji, które nadają jej charakteru. Czytajcie, bo warto!
Komentarze
Prześlij komentarz