Czasem trafiam na książki, które rozwijają się bardzo powoli. Wleką się, snują i czasem nawet nudzą, ale ostatecznie, gdzieś w połowie rozkręcają się na tyle, że powieść warto skończyć, bo jednak okazuje się, że autor miał coś do powiedzenia i summa summarum było warto się pomęczyć. Tak było i tym razem, a historia księżycowa została uratowana. Choć przyznać trzeba, że łatwo nie było.
Mamy tu londyńskiego policjanta, który jest i stróżem prawa, i protegowanym czarownika, który to usiłuje rozwiązać zagadkę dziwnych śmierci. Wszystkie wyglądają na proces naturalny, ale jak się bliżej przyjrzeć, to wcale nie...
To, co zachwyciło mnie w tej powieści, to cudowny, nieco mglisty i przytłaczający Londyn, mnóstwo typowo angielskich elementów i tajemnica, którą trzeba rozwikłać. Przyjemne były też dialogi i całkiem zmyślne śledztwo, które raz po raz dłużyło się jakby utknęło w nomen omen martwym punkcie, po to by po chwili wybuchnąć i wyjaśnić co nieco.
Gorzej było jednak postaciami, które były mało wyraziste, szare jak mgła nad Tamizą i nijakie niczym brytyjska monarchia. Bohaterom brakowało opisów, charakteru, blichtru "złoli" i wyważenia tych "sprawiedliwych". Coś tu ewidentnie nie poszło, a to spowodowało, że powieść traci dużo i daje niewiele satysfakcji z czytania.
Ostatecznie, muszę przyznać, że uratowała tę całą powieść magiczna i fantastyczna otoczka. Fajny i dość oryginalny pomysł na uśmiercanie muzyków przez potwory żywiące się jazzowymi dźwiękami i utalentowanymi duszami.
Komentarze
Prześlij komentarz