Zastanawiałam się właśnie nad tym, czy bardziej podobała mi się fabuła czy styl, w którym ta książka została napisana. I te moje wewnętrzne dywagacje przerwało donośne brzęczenie dzwonka do drzwi. W progu stanęła moja znajoma, która wpadła na chwilę, by pożyczyć najnowsze kryminały. Bez wahania wcisnęłam jej w ręce książkę Grzegorza Dziedzica i z życzeniami zarwanej nocki, posłałam ją do domu. I to chyba byłoby najszybsze podsumowanie tej powieści, gdyby nie fakt, że należy się Państwu jednak rozwinięcie tematu.
Duszny, mroczny i wyjątkowo niebezpieczny początek XX wieku w Chicago. Młody żonkoś Teodor Rucki, będący dobrze zapowiadającym się śledczym, rozpoczyna trudne śledztwo, które wkrótce stanie się dla niego ważniejsze niż wszystko inne. W polskiej dzielnicy grasuje bezwzględny i brutalny morderca, który cały czas jest o krok przed krewkim śledczym.
To, co zachwyca w tej książce, to nieprawdopodobnie lotny styl. Autor maluje słowem, wdziera się do umysłu czytelnika i macha z rozmachem literackim pędzlem, zachwycając i pozostawiając w głowach niepokojące obrazy. Kreśli swe myśli krzepko i z rozmysłem, atakuje najprzedniejszymi porównaniami i nie waha się użyć sformułowań, które niegdyś zostały przez profesora Miodka opatrzone słowem: ponglisz.
Jeśli zaś chodzi o fabułę, to jest bardzo oryginalna. I choć najważniejszy jest tu morderca i ścigający do śledczy, to jednak chicagowski anturaż wypycha się tu na pierwszy plan i lśni na tym zbrodniczym firmamencie niczym gwiazda.
To mocny, mroczny i niecodzienny kryminał. Nie należy do najłatwiejszych lektur. Trzeba się nad nim pochylić, czytać ze zrozumieniem i kroczyć ścieżką, którą z takim zaangażowaniem wytyczył autor. Polecam czytelnikom wymagającym i lubujących się w plastycznych i celnych opisach.
Komentarze
Prześlij komentarz