Jestem łakomczuchem, jeśli chodzi o romanse, tylko że większość z nich nie jest satysfakcjonująca w odbiorze. Często są zbyt ckliwe, zbyt przewidywalne, zbyt różowe i potem męczę się z nimi jak pijany pod płotem. Wzięłam więc na tapet "Gwiazdy na włoskim niebie" nie tylko dlatego, że jest tu moc romantycznych uniesień, ale też dzięki obietnicy tła historycznego. A to już zupełnie inna bajka, bo nadaje powieści inny wymiar.
Opowieść toczy się dwutorowo i opowiada o dwóch parach. Najpierw jest to Vincenzo i Giovanna, których losy toczą się Genui w 1946 roku. On jest synem hrabiego, a ona córką krawca. Klasyczny mezalians i układ „z dwóch światów”, ale osadzony w realiach powojennych Włoch, które politycznie i społecznie rozdarte są na pół.
Druga para to Cassandra i Luca, i tu historia toczy się w Nowym Jorku w 2017 roku. Ona i on są zapatrzeni w siebie na wskroś, aż nagle przeszłość puka do drzwi i okazuje się, że rodzinne sekrety mają dłuższe życie niż niejeden romans.
Podwójna narracja to zawsze ryzykowna gra, ale bardzo pożądana i ciekawa, tym bardziej, kiedy połowa fabuły toczy się wczasach sprzed wielu lat. Odbiór tej książki jest wyjątkowy, niemal namacalny. Prawie czuć smak oliwek, słychać muzykę, czuć pękające owoce winogron podczas ugniatania ich na wino. Można poczuć się wolnym i nieskrępowanym i zażyć tej wolności w formie dowolnej. Potem nagle można przenieść się do Ameryki, do rozmów o polityce, o religii, o rodzinie, a chwilę później pakować walizkę i znów ruszać w podróż. Są wszechobecne kłótnie, ale i momenty godzenia się, a nad wszystkim świecą tytułowe gwiazdy, po włosku i po angielsku, jako przypomnienie, że zawsze można spojrzeć w górę i liczyć na coś więcej.
To nie jest przesłodzony romans. To opowieść, w której uczucie musi zmierzyć się z historią, polityką, religią i ciężarem sekretów sprzed lat. A mimo to książka pozostaje lekka w odbiorze, czyli jest taka, którą pochłania się szybko, ale w głowie zostaje na dłużej.

Komentarze
Prześlij komentarz