Uwielbiam fantasy. Kocham smoki, wiedźmy, wróżki, elfy i wszystkie te mniej oczywiste stwory, które pojawiają się w wyobraźni autorów. Nic mnie tak nie cieszy, jak sięganie po historię, w której magia płynie w żyłach bohaterów, a świat pełen jest sekretów i zakazanych miejsc. Ale czasem {i to jest ten przypadek}, ze świetnie zapowiadającej się historii wychodzi… literacki potworek.
Mowa tu o Illustros, krainie, w której króluje magia, a młoda Calliope Rosewood od samego początku nosi brzemię przekleństwa i nieokiełznanej mocy. Brzmi intrygująco, prawda? Niestety na tym kończy się solidne wrażenie. Książka cierpi na poważny brak dopracowania: autorka wrzuca do jednego worka mnóstwo pomysłów: i system magii związany z kośćmi, i przeróżne istoty magiczne, do tego kilka wątków miłosnych i nie daje żadnemu z nich odpowiedniego czasu, by wybrzmiał, czego efektem jest chaos.
Największym problemem tej książki jest światotwórstwo, którego właściwie nie ma. Większość akcji toczy się w lesie, który sam w sobie mógłby być ciekawą scenerią, ale nie ma praktycznie żadnych szczegółów, które pozwoliłyby go poczuć. Zamiast tego autorka sypie jak z rękawa nazwami fantastycznych istot, począwszy od syren, przez walkirie, po chochliki, bez większego ładu, składu i sensu. To raczej katalog kreatur, a nie konsekwentnie zbudowany świat. Jeśli zaś chodzi o system magii, rzekomo powiązany z kośćmi, to niestety pozostaje niewyjaśniony. Wygląda to tak, jakby Smith zakładała, że czytelnik już wie, jak to działa. No, chyba, że rozwinie o szczegółowiej w kolejnej powieści, ale to byłoby okrutne wobec własnych czytelników.
Bohaterowie są liczni, różnoracy i barwni, ale niestety niewiele z tego wynika. Postaci pojawiają się i znikają, a chemia między bohaterami praktycznie nie istnieje. Wątki romantyczne, choć obowiązkowe w romantasy, sprawiają wrażenie dodanych na siłę, albo są formą sztucznego wypełniacza. Jest tu bowiem i zdradliwy "były", i jego tajemniczy brat oraz rozdarte serce głównej bohaterki, ale zamiast iskier czułam raczej irytację. Dialogi bywają infantylne, a trójkąty miłosne niepotrzebnie rozciągają fabułę.
Nie chcę być całkowicie surowa i niesprawiedliwa, przyznać więc muszę, że zdarzały się momenty, w których bawiłam się dobrze. Mam tu na myśli poczucie humoru bohaterów, które ratuje część scen. Momentami to taki lekki, „marvelowski” żart, dzięki któremu kącik ust unosi się w aprobacie, a czasem fajna riposta. Sama idea przepowiedni, Wojowniczki Krwi i Nieskończonego Lasu też brzmi kusząco, tylko szkoda, że wszystko to pozostaje w sferze niedopracowanego szkicu.
Rozumiem, dlaczego Zgubny los może spodobać się wielu czytelnikom. Jest to książka, która daje sporą swobodę, lekkość i okazję do śledzenia grupki postaci w ich przygodach. Ale dla mnie była to lektura męcząca i rozczarowująca. Zabrakło szczegółów, konsekwencji i dopracowania, które sprawiłyby, że historia naprawdę wciąga. Być może zbyt wiele tomiszczy już przepracowałam, a może za dużo wymagam? Kto to wie?
Komentarze
Prześlij komentarz