Moja babcia mawiała, że temu na górze nie wyszła starość. A to, czy jakikolwiek bóg brał w tym udział czy inne siły wyższe, coś w tym powiedzeniu faktycznie jest. Bo rzadko się zdarza, żeby ostatnie chwile życia należały do przyjemnych. Niemniej, choć jesień życia może przytłaczać lub nawet przerażać, marzymy skrycie o tym, by trwała jak najdłużej i by do niej dotrwać.
Dziś o Bo, cudownym i niedoskonałym bohaterze powieści Lisy Ridzen, który jest starcem, toczącym ostatnią walkę o godność. Nie walczy jednak z chorobą ani z czasem, lecz z własną bezradnością, która dla człowieka jest najokrutniejszą z form starzenia się, odbierającą władzę nad wszystkim, począwszy od drobiazgów, skończywszy nad problemami z samym sobą.
To niezwykle poruszająca powieść, z niebywale delikatną historią, sportretowaną w sposób wysoce kulturalny i delikatny. Autorka pisze o starości bez patosu, lecz z czułością, która potrafi zatrzymać osobę czytającą na jednej stronie na długo. Nie jest to jednak powieść patetyczna, a delikatna, czasem romantycznie naiwna, a kiedy indziej oniryczna opowieść o życiu. O miłościach, które były, rzeczach, które się wydarzyły, o żalu, wdzięczności, o emocjach towarzyszących odchodzeniu ukochanych bliskich.
W świecie, w którym młodość jest walutą, a tempo życia jego miarą, trudno zdać sobie sprawę z tego, że kiedyś przyjdzie człowiekowi zwolnić, że piękni, zdrowi, młodzi nie mamy żadnych zahamowań, ale rodzice, dziadkowie, bliscy, powoli zaczynają borykać się z problemami. I o tym właśnie jest ta powieść. O pragnieniach starszych ludzi, by naprawić relacje, kruche i mocno nadwyrężone, o wzbudzaniu empatii, której często brakuje w życiu.
Tytułowe żurawie odlatujące na południe, to metafora życia i odchodzące wspomnienia. Jednak ich lot nie musi być końcem, lecz obietnicą cyklu, w którym coś zawsze powraca.
To hymn o przemijaniu, który nie boi się łagodności, opowieść o tym, że nawet w kresie można odnaleźć piękno, czy to w zapachu starego szalika, w spojrzeniu psa, czy w cichej wdzięczności za każdy poranek. To książka o tym, że miłość nie kończy się wraz z utratą, że żal może być formą pamięci, a starość nie klęską, lecz ostatnim sposobem, by jeszcze raz dotknąć życia od środka.
Ridzen nie moralizuje, ale każe wsłuchać się w ciszę, która zapada między słowami. I w tej ciszy właśnie słychać echo własnych lęków, choć jeszcze głęboko ukrytych to jednak tętniących. Jest to strach przed samotnością, zapomnieniem i końcem.
Jest to powieść szalenie subtelna, a zarazem przenikliwa. To cały świat wspomnień, skruchy i tęsknot, które w cichych godzinach dnia stają się głośniejsze niż wszystko inne.

Komentarze
Prześlij komentarz