Czasami człowiek potrzebuje lektury, która zaatakuje go wszystkimi zmysłami. I radością, i pewną dozą smutku, ale i porcją rzeczy zwracających uwagę na ważne aspekty życia. I tu z pomocą przybywa Beata Dulewicz z książką na wskroś obyczajową.
Trzeba zaznaczyć, że powieść początkowo może wydawać się wyjątkowo smutna, a nawet dołująca. Ale później rozkwita i powoli odkrywa swoje lepsze, cieplejsze odbicie. To przede wszystkim opowieść o nieprzerobionych problemach, traumach głęboko zakorzenionych w umyśle bohaterki, ale też sytuacjach doczesnych, które odbijają się w niej niczym w zwierciadle. To też odpowiedź na to, jak dużo może znieść ludzki umysł i czy jego wytrzymałość może być bezbrzeżna. To, co na pierwszy rzut oka, wydaje się czytelnikowi zwykłą opowiastką obyczajową, tak naprawdę niesie ze sobą potężny ładunek emocjonalny i drugie dno, które wyłania się z tej historii i układa w zgrabną całość.
Ta powieść skłania do myślenia, do pochylenia się nad sobą i swoimi problemami. Uderza w czułe struny, manewruje nimi delikatnie i popycha w stronę coraz bardziej natrętnych myśli: co by było gdyby…
Mamy tu także pięknie rozpisane rodzące się pomiędzy bohaterami uczucie, oparte w głównej mierze na zaufaniu i trudnym do opisaniu przyciąganiu, które niczym niewidzialna nić, łączy losy bohaterów i związuje ich ze sobą coraz mocniejszymi więzami.
Nie jest to jednak książka traktująca miłość jednotorowo. Jest tu też spojrzenie drugiej strony. Autorka rozlicza swoich bohaterów, każe odpowiedzieć za swoje czyny i nie daje taryfy ulgowej. Ten zabieg zdecydowanie podnosi wartość książki i wprowadza do fabuły kontrolowany chaos, który jest w tej historii szalenie potrzebny.
To naprawdę wartościowa pozycja. Przepięknie utkana opowieść o uczuciach, które trzeba powoli wydobywać na zewnątrz i pozwolić im zaczerpnąć świeżego powietrza, by mogły się rozwijać i zbudować coś naprawdę cudownego.
Komentarze
Prześlij komentarz