Brakowało mi ostatnio książki z zacięciem detektywistycznym. Miałam chęć na coś świeżego i oryginalnego, co pochłonie mnie bez reszty. W sukurs przyszedł Joel Dicker i zaserwował tak nieoczekiwaną dawkę emocji, że do tej pory jestem zaskoczona i ukontentowana jednocześnie.
Czy można spokojnie przejść na emeryturę, wiedząc, że sprawa zbiorowego morderstwa prawdopodobnie została źle rozwiązana? Otóż, nie. Przekonuje się o tym Jesse, do którego sprawa zabójstwa czterech osób wraca jak bumerang i nie daje mu odejść ze służby. Rozpoczyna więc szalony bieg za mordercą i śledztwo, które rzuca światło na zupełnie nowe dowody.
Ta powieść ma w sobie wszystko to, co cenię najbardziej w literaturze detektywistycznej. I zbrodnię, która przez dwadzieścia lat wydawała się być niemal doskonała, i dramat rodzinny, ale też niełatwe relacje międzyludzkie. Zaginięcie Stephanie Mailer to doskonałe połączenie wielu postaci, ich losów i ról, które mają do odegrania w śledztwie. A ta ich synteza, opiera się głównie na podzielaniu wspólnego punktu widzenia, który nie zawsze pomaga w rozwiązywaniu zagadki.
Powieść jest szalenie płynna, mimo, że początkowo może się wydawać chaotyczna. Szybko jednak można zreflektować, że jest to celowy zabieg autora i wszystko łączy się ze sobą prędzej czy później. Fabuła oscyluje wokół dwóch osi czasu, ale autor rozpisał to na tyle klarownie, że szybko można się w niej połapać.
Podoba mi się powolne wciąganie czytelnika w sieć intryg i kłamstw, w meandry prowadzonego śledztwa i skrupulatne przedstawianie zabójcy jako zmotywowanego i perfidnego człowieka. A wszystko to za sprawą rzutkich i zdeterminowanych śledczych, którzy nie poddają się łatwo, pomimo kłód rzucanych im pod nogi.
Autor zwrócił też uwagę na życie w małomiasteczkowej społeczności. Na zasady tam panujące i pewną duszność, albo nawet klaustrofobiczną atmosferę, gdzie wszyscy o wszystkich wiedzą i żadna tajemnica nie ma szans na przetrwanie.
To odświeżająca lektura, która wciąga jak bagno!
Komentarze
Prześlij komentarz